Mieć kawałek ziemi, troszeczkę wsi na Śląsku. To było marzenie mojego taty. Udało mu się zrealizować to wraz z zakupem działki. Były to ogrody pracownicze i znakomita większość działkowców uczyniła ze swoich parceli prawdziwe miejsce wypoczynku. Część działkowców, bardzo znikoma, hodowała różne zwierzęta. Głównie kury. Choć zdarzały się również świnie, konie, a nawet lisy. Dobytku bardzo często pilnowały psy.
Mój tata zaliczał się do hodowców. W tamtych czasach nie było już kartek na żywność i nie pamiętam większych problemów z dostępem do jedzenia. Ojciec jednak postanowił zabezpieczyć nam świeże i zdrowe jedzenie. To miało wymiar misji!
Na początku zakupił kury. Mieliśmy świeże jajka, z własnego chowu. Potem długo zastanawiał się nad kozą. Ostatecznie zaniechał tego pomysłu, bo choć koza zjada wszystko i daje pożywne mleko to symbolizowała biedę. Ten mocny argument wystarczył, by z niej zrezygnował. Z czasem pojawiły się gołębie. Jak szybko pojawiły się tak i szybko zniknęły. Po jednym sezonie. Ufff!
Na sam koniec pojawiły się i świnie. Cóż to za działkowiec-rolnik-hodowca, co w swoim asortymencie świń nie ma?. A jakże – ojciec mieli!
W dzieciństwie dużo czasu spędziłem na wsi. Niemal w każde wakacje wyjeżdżałem do babci lub wujka. Miałem styczność z wyrobami swojskimi, zwłaszcza u wujka. Zwierzęta na wsi to normalność, lecz w mieście, na pograniczu dwóch wielkich miast aglomeracji śląskiej, to już spora przesada!
Było mi wstyd przez te świnie! Czasem z nami podjeżdżali na działkę koledzy i mieli lekki ubaw! Sąsiedzi też z taty mieli lekką bekę, jak to się dziś mówi. A on swoją hodowlę traktował jak najbardziej serio i nawet moim kolegom tłumaczył wyższość wyhodowanej samemu wieprzowiny nad kupną.
Hodował więc świnie. Dbał o nie i dokarmiał. Eksperymentował z jedzeniem dla nich. Załatwiał resztki po stołówkach. Miały być pasione zdrowo i szybko wyrosnąć.
I nastąpił dzień sądny. Jedna ze świnek urosła do słusznych rozmiarów, więc przyszedł czas na ubój. Drugą w międzyczasie sprzedał.
Tata zamówił specjalistę od swojskich wyrobów. Miał ten człowiek zrobić wyśmienitą szynkę i swojską kiełbasę. I zrobił.
Na działkę dotarłem już po świniobiciu. Potem nawet trochę pomagałem. Zwłaszcza lubiłem tą chwilę, gdy wyroby trafiały do wędzarni. Wędzeniu towarzyszył cudowny zapach i pobudzał ślinianki.
W międzyczasie tata i ten masarz dodawali sobie motywacji za pomocą kieliszeczków wódki. Stawali się weselsi. Wszystko odbywało się po ich myśli. Szybko uporali się z robotą i po kilku godzinach swojska kiełbasa niemal była gotowa. Z wędzarni trafiła do jednego z pomieszczeń. Pęta kiełbasy wisiały pod sufitem. Prezentowały się rewelacyjnie, świetnie uwędzone i wyglądały nad wyraz smakowicie. Stałem, przyglądałem się im i myślałem o tym żeby w końcu ich spróbować. Były jeszcze ciepłe, więc należało zaczekać jak się wystarczająco wystudzą. Czekałem cierpliwie.
Nadszedł długo wyczekiwany czas degustacji. Tata na początku dał mi mały kawałek. Potem następny i następny. Sam się nią raczył, a w międzyczasie z tym wyrobnikiem popijali wódeczkę. Miał doby humor. Misja zaspokojenia jedzenia dla rodziny udała się w 100 procentach. Mój apetyt na kiełbasę o tym go przekonał. Donosił kolejne kawałki i mówił: Jedz synu, jedz. Takiej kiełbasy nigdzie nie kupisz. Na talerzu lądowały kolejne kawałki. Cieszyło mnie to. Jadłem, a ojciec ze mną rozmawiał i miał dla mnie czas. Opiekował się mną. To spowodowało, że i ja cieszyłem się i radowałem wspólnie z nim. Powoli zaczynałem mieć jednak dosyć. Nie potrafiłem mu odmówić. Widziałem, że się cieszy. Naprawdę był radosny i szczęśliwy. Nie chciałem mu zepsuć nastroju. Zaczynałem jeść coraz mniej, a wędliny przybywało. Bałem się i nie wiedziałem co zrobić.
Jedz, jedz synu – słyszałem.
Jem, jem – odpowiadałem coraz bardziej przerażony.
Zaczynałem czuć się naprawdę źle. Przejedzenie jest zabójcze. Nic mu nie powiedziałem o moim pogarszającym się samopoczuciu. Strach przed reakcją ojca zrobił swoje. Nie chciałem mu złamać serca. Obawiałem się, że odmowa może skończyć się kłótnią lub laniem albo inną nieprzewidzianą reakcją. Na szczęście zachowałem trochę zdrowego rozsądku i znalazłem wyjście z tej sytuacji. Uratować mogła mnie jedynie… ucieczka. Trzymałem się tego planu. Wyczekałem moment kiedy tata poszedł po kolejną porcję i szybko się ewakuowałem. Biegłem do pierwszego zakrętu żeby mnie nie zobaczył, a potem już spacerem. Trudno się biegnie z pełnym brzuchem, a co dopiero przepełnionym. Miałem wrażenie, że kiełbasa siedzi mi w ustach.
W domu poczułem się zdecydowanie gorzej. Opowiedziałem mamie, co zaszło na działce. Przerażenie na jej twarzy rysowało się coraz mocniej wraz z moim pogarszającym się zdrowiem. Mówiła, że dostanę skrętu kiszek. Brzmiało to dość groźnie. Chyba podała mi jakieś zioła na ból brzucha. Męczyłem się długo dopóki nie zasnąłem. Rano wstałem i czułem się już zdecydowanie lepiej. Mama na drugi dzień wygarnęła bezmyślne zachowanie tacie. Potem tata przyszedł i mnie przeprosił. Powiedział, że mogłem mu zasygnalizować przejedzenie.
A jednak nie mogłem. Z kilku względów. Strach, nieumiejętność odmawiania, chęć jego zadowolenia – zwyciężyły. I te odczucia mogły okazać się brzemienne w skutkach. Na szczęście skończyło się w miarę dobrze. Zdarzenie to na zawsze jednak wkomponowało się w moją pamięć. Dodatkowo wywołało niesamowitą niechęć do kiełbasy. Przez wiele lat jej nie jadłem. I chyba z dziesięć lat sam zapach swojskiej kiełbasy lub wyrobów wędzonych powodował u mnie odruch wymiotny.
Minęło sporo czasu zanim znów do ust włożyłem pierwszy kawałek takiej kiełbasy. O dziwo mogłem ją znów zjeść i nic się nie stało.
Oprócz emocji jakie mi towarzyszyły zostało jeszcze jedno wspomnienie. Każdy kęs kiełbasy swojskiej przenosi mnie to tamtej chwili na działkę, do momentu kiedy z przejedzenia miałem dość. Jednym ratunkiem dla mnie okazała się po raz kolejny UCIECZKA.
Teraz podchodzę do tego z dystansem, lecz tamte chwile odcisnęły swoje negatywne piętno. I po upływie tylu lat wciąż są ze mną. Wracają.