Zabiorę Cię w przeszłość. Do mojego dzieciństwa. Mocno chronię swój wizerunek i generalnie prywatność. Obecnych zdjęć nie mam w sieci i nie wiem, kiedy pojawią się na tym blogu lub w innych miejscach w internecie. Na razie na pewno nie. Być może nigdy. Zdaję sobie sprawę, że piszę o trudnych sprawach, lecz na blogu jestem jedynie słowem lub głosem. To może Tobie lub innym czytelnikom nieco przeszkadzać. Jako ludzie jesteśmy ciekawi, kto do nas mówi czy pisze. Dlatego zrobię mały wyjątek, pokażę Ci moje zdjęcia z dzieciństwa. Myślę, że to taka mała namiastka tego, co mogę odsłonić przed Tobą.
Z osobistego albumu, który dostałem od rodziców na prezent mikołajkowy opisany datą 06 grudnia 1985 roku, wyciąłem kilka perełek. Uwielbiam zaglądać do niego, bo jest cząstką mnie oraz mojej pasji – fotografii. Na myśl o wspomnieniach, nie raz, nie dwa łezka zjawia się w kąciku oczu i chce z czułością dotknąć przeszłości zapisanej na analogowych zdjęciach.
Ten artykuł przeczytasz w 19 minut.
Są to głównie zdjęcia biało-czarne. Postarałem się w nich jak najmniej zmieniać i obróbka w Photoshopie jest minimalna po to, aby oddać klimat tamtych czasów. Jakość tych fotek, prześwietlenia lub zaciemnione miejsca oraz kadrowania pozostawiają dużo do życzenia. Niemniej frajdy jaką dała mi fotografia nie sposób opisać. To było mega cudowne doświadczenie.
Bardzo dużo zdjęć powstało właśnie dzięki mnie. Mój pierwszy aparat, o którym pewnie nie słyszałeś, nosił na wskroś miłe imię – AMI. Polski aparat na klisze nabyłem w połowie lat 80-tych. Dokładnej daty nie pamiętam, ale chyba właśnie w okolicach roku 1985. Fotografia stała się wtenczas moją wielką pasją. Dostrzegła to moja mama i w tej dziecięcej pasji mocno mnie wspierała. Z moim „Amigos” niemal się nie rozstawałem. Niestety był to drogi biznes, więc szanowałem sobie każdą klatkę. Mama nie tylko kupiła mi aparat i tworzyła wspomniany album, ale poszła dalej. Za moją gorącą namową kupiła mi sprzęt do ciemni. Wyszukaliśmy w gazecie ogłoszenie, że ktoś chce sprzedać taki niesamowity sprzęt i musiałem go mieć. Do dziś pamiętam jak dumnie i z ogromną radością, ale także z dużym trudem niosłem powiększalnik Krokus i szedłem z tym nabytkiem do domu. Resztę niosła w siatkach mama. Na szczęście sprzedawca był z mojego miasta i jakoś sobie poradziliśmy. Metodą prób i błędów nauczyłem się wywoływać klisze i zdjęcia. Niestety ciemnia nie była doskonała i kilka klisz zepsułem. Do dziś nie za bardzo pamiętam, co stało się z ciemnią i w jakich okolicznościach utraciłem aparat. Powiem Ci jedno, na pewno, kupię sobie taki aparat, bo mam do niego przeogromny sentyment i stanie na półce jako ozdoba, obok innych. Potem była Smiena 8M. A potem…inne.
Trochę się zagalopowałem. Wróćmy jednak do czasu, kiedy Szymuś był bardzo mały, tak aby zachować pewną harmonię. Te zdjęcia są na pierwszej stronie i zawsze zaczynam od nich. Nigdy ich nie omijam podczas oglądania. Ech…co za czasy. Spałem i bawiłem się. To pewnie jedno z pierwszych zdjęć jakie mi wykonano. Nie wiem tylko, kto je zrobił, bo tego nawet mama nie pamięta, ale myślę, że to ona o to zadbała. Za te zdjęcia jestem jej bardzo wdzięczny.
Po śnie przychodził czas na zabawę. Takie wypasione zabawki miało się w latach 70-tych. Tylko pozazdrościć. Tablet był gdzieś w szafie, ale Ci go nie pokażę 😏
Być może Ty także masz zdjęcia, które darzysz specyficznym sentymentem. Dla mnie właśnie takim jest to ukazane poniżej. Należy do wyjątkowych, bo jestem na nim z młodszym bratem Mariuszkiem, a poza tym ma w sobie jakiś urok tamtych lat. Miałem wtenczas około 4 lat, a Mariusz 2 czyli zdjęcie pochodzi z 1980 roku. Byliśmy ubrani w niezłe wdzianka, nieprawdaż? Najnowszy szyk mody. Mama często ubierała nas na biało. To zdjęcie wykonał pobliski fotograf.
Byłem przywiązany do moich aparatów. Przeważnie to ja robiłem zdjęcia. Rzadko oddawałem je komuś innemu, by zrobił mi zdjęcia. Niekiedy jednak ryzykowałem i dzięki temu kolekcję zasiliły zdjęcia, na których jestem i ja. Czasem sam, a nieraz z innymi.
Na kolejnym zdjęciu jestem obok moich kolegów, których już nie pamiętam dokładnie. Prawdopodobnie wyjechali za granicę, bo w tamtym czasie bardzo dużo kolegów wyjechało do Niemiec. Mieliśmy bardzo fajne rowery i jakoś zawsze to zdjęcie mi się z nimi kojarzy. To na moim podwórku. Tego podwórka i naszej kamienicy już nie ma. Natomiast budynek w tle jest do dziś. Na tym podwórku doszło do bardzo tragicznego zdarzenia, przez które poróżniłem się z ojcem. Straciłem do niego miłość. O szczegółach dowiesz się z książki, nad którą pracuję.
Następne zdjęcie zostało zrobione u babci i dziadka (ze strony taty) na podwórku około 1990 roku. Jestem tam z jednym z moich ulubionym kuzynów Mario. Jest też wujek Janek, brat mojej babci. Mieszkał naprzeciw dziadków, po drugiej stronie jezdni. Wujek był bardzo nietypowym człowiekiem. Za każdym razem oprowadzał po swojej gospodarce, tak jakbyś gościł u niego pierwszy raz. Idąc do niego wiedziałem, co będzie, bo repertuar był niezmienny. Miał też jeszcze jedną rzecz, po której go zapamiętałem. Zazwyczaj nie nosił pasa. Pas zastępowała owinięta wokół niego słoma.
A teraz zabieram Cię w rodzinne strony mojej mamy. Dzieciństwo kojarzy mi się mocno ze wsią. Spędzałem każde wakacje u babci i dziadka odkąd pamiętam, aż do roku 1993/1994. Po śmierci dziadka w 1992 roku nie było już tak samo, a poza tym stałem się już młodzieńcem i wieś już tak nie przyciągała jak wcześniej. Kuzyn też już rzadziej bywał, a potem „przyszło” wojsko w 1996 roku i wszystko się rozjechało. Po 1997 roku jeździłem jedynie z krótkimi wizytami.
Na wsi czułem wolność. Nieograniczony teren, kuzyn, luz, zwierzęta i praca w polu, a z rana „Lato z radiem”. Cały dzień wypełniony był czymś ciekawym i nawet nie czułem, kiedy mijały wakacje. Czegóż chcieć więcej.
Babcia była moim idolem. Łączyła nas ta niewidzialna nic przyjaźni, miłości tudzież tęsknoty, kiedy byliśmy osobno. Babcia była dla mnie jedną z najważniejszych osób. Od niej czerpałem to, co najpiękniejsze w życiu. Nauczyła mnie wielu rzeczy. Okazała najczystsze dobro i cierpliwość, troskę, ciepło. To była prawdziwa, czysta i bezwarunkowa miłość. To się po prostu czuło. Kuzynostwo i rodzina z jednej strony dogryzała mi, bo byłem jej pupilem, lecz z drugiej do dziś mówią, że to co widzieli w nas było piękne. Razem stanowiliśmy dokonały duet. Byłem prawdziwym szczęściarzem, że taka osoba stanęła na drodze mojego życia. To prawdziwy dar. Jest jedną z osób, za którą tęsknię najbardziej. Wierzę, że kiedyś znów się spotkamy.
Na wsi u dziadków nie było lekko. Wszystko było stare, obskurne, a komfort jako słowo nie istniał. Nie było łazienki, a toaleta była na zewnątrz, poza ogrodzeniem i trzeba było iść wokół domu. Nie było w niej elektryczności, a po zmroku szło się do niej na czuja. Wieś lat 80-tych to szkoła życia. Twarda szkoła.
Niemniej tym, co ciągnęło mnie, kuzynów czy rodzinę do babci i dziadka był klimat. Tak niepowtarzalny, że nie da się go opisać żadnymi słowami. W weekend zjeżdżało się do nich wiele osób. Nie wiem jak to robili, ale byli jak ludzkie magnesy.
Wspominam sianokosy. To był pracowity czas, ale też bardzo ciekawy. Wydało mi się, że moja pomoc napędza całe żniwa. Byłem dosłownie wszędzie.
Kuzyn Rafał towarzyszył mi zawsze, albo ja jemu. Wakacje spędzane wspólnie z nim to czysta przyjemność. Myślę, że nie raz babcia i dziadek mieli stan przedzawałowy dzięki naszym pomysłom. A było ich nie mało, oj nie mało. Dziecięca fantazja dawała o sobie znać niejednokrotnie i zdecydowanie za często.
Nasza ciekawość nie miała końca. Odkrywaliśmy przyrodę, życie na wsi, okolice. Czasem w tym zapędziliśmy się za daleko. Nie będę mówił o wszystkich przypadkach, ale jeden był naprawdę odlotowy.
Zrobiliśmy test na świniach. Mówi się, że świnia zeżre wszystko. No to czemu tego nie sprawdzić? Któregoś dnia wpadliśmy na pomysł, że je dokarmimy… papierem toaletowym. Serio jadły, z nieukrywanym apetytem. Co to był za komiczny widok, jak papier znikał w ich ryjkach. Śmialiśmy się do rozpuku. Dawaliśmy im po kawałku i tak na zmianę, ja lub kuzyn, biegaliśmy po kolejny kawałek do wychodka. Aż zjadły całą rolkę. Po dobrym kawale przyszedł czas na refleksje. W tamtych czasach papier toaletowy był na wagę złota. Wymyśliliśmy, że jak nas zapytają, gdzie jest papier to powiemy, że dostaliśmy biegunki i tak wykorzystaliśmy całą rolkę. Przyszedł także niepokój o zdrowie świń, bo kto o zdrowych zmysłach zje tyle papieru bez szwanku na żołądku? Tylko świnie. Baliśmy się, że zdechną. W dodatku kuzyn był nieco starszy i bardziej świadomy. Powiedział mi, że jest coś takiego jak sekcja. I jak się ją zrobi to weterynarz znajdzie papier toaletowy. Nastraszył mnie i przez kilka dni doglądałem z sercem na ramieniu tych świń. Na szczęście przeżyły i po kilku dniach zapomniałem o tym śmiałym eksperymencie naukowym. To było ekstremalne doświadczenie.
Innym razem padło na pająka. Przyglądałem się jak na przydomowym drzewie wił dzielnie pajęczynę. Szło mu to naprawdę sprawnie. Był jak zaprogramowany, a ruchy powtarzał z niesamowitą precyzją. W jednym miejscu robił błąd. Postanowiłem sprawdzić czy za każdym razem będzie tkał tak samo z tą gafą. Kilka razy niszczyłem mu pajęczynę. Za każdym razem powtarzał ruchy tak samo, w takiej samej kolejności i z tym samym niedociągnięciem w tym samym punkcie. Niesamowite. Przyroda jest cudowna, choć przyznam, że to było nikczemne z mojej strony. W nagrodę dostał dorodną muszkę. I dałem mu spokój.
Wracałem tam też dla Puszka. To odlotowy pies. Był mały i kudłaty, dlatego dostał ekranową ksywę „Pan Kracy”. Psisko było naprawdę niesamowite. Dał się bardzo lubić. A przy tym był bardzo czujny i pilnował domu. Jak obcy się zbliżał to szczekał i go odganiał. Nic nie uszło jego czujnej uwadze. Na nas też szczekał z daleka, lecz wystarczyło krzyknąć Puszek lub Punio. Tylko tyle. Od razu milkł i kładł się na grzbiet, merdał ogonem i cierpliwie czekał na pieszczoty.
Była też kaczka. O ludzkim usposobieniu. Dożyła sędziwej starości, bo każdy czuł do niej ogromną sympatię. Chodziła za mną i innymi po całym podwórku, jak ją tylko babcia wypuściła z szopy. Kładła dziób na nogach, a jak zobaczyła swój indywidualny czerwony pojemnik to zahipnotyzowana szła za nim, a potem jak się go postawiło na ziemi to piła z niego łapczywie wodę. Prawdziwa perełka.
Nie zapomnę nigdy:
– wartości i satysfakcji jaki dawał długi przytulas do babci na powitanie,
– smaku ogórka zerwanego prosto z pola; dojrzewającego na krzaku pomidora; w pośpiechu rwanego agrestu wykrzywiającego w mig twarz; poziomek z pola; jabłek papierówek, od których rozpoczynało się wizytę w ogrodzie; godzin spędzonych na drzewach w trakcie zrywania śliwek, czereśni czy wiśni,
– kanapki z własnego, babcinego chleba, oblanej grubą warstwą swojskiej śmietany posypanej cukrem. Od czasu do czasu zlizywałem naprędce samą śmietanę z cukrem i biegłem po dokładkę. Mniam, mniam, mniam. Oh my gosh!
– popołudniowych drzemek na łóżku polowym w ogrodzie, gdzie nad głową latały muchy, komary, motyle, a dookoła hasały koty i Puszek,
– oczekiwania na świeże mleko, gdy babcia doiła krowę. Na mleko czekaliśmy w kolejności: kot (koty), pies, ja i kuzyn. Przecudowny widok. Niepowtarzalna kolejka.
– niedzielnych obiadów, kiedy to cała rodzina gromadziła się wokół wyniesionych z domu stołów. Czasem zabrakło miejsca i oczekiwało się na drugą turę, tyle nas nazjeżdżało się na raz. Babcia podawała rosół wraz ze swojskim makaronem, który skrzętnie sama przed chwilą szykowała, aby był świeży. Na podwieczorek było ciasto. Te babcine ciasto, które smakowało najlepiej na świecie. Cóż ja bym oddał dziś za choćby mały jego kawałek… ech. Prawdziwy rarytas. Takich już nie ma.
– i coś czego brakuje mi najbardziej. Coś, co tworzyło niepowtarzalny klimat tamtych lat. Wykuwało między nami więzy rodzinne i spajało. Trąca do dziś bezdźwięczną nutą nostalgii. Wieczorne rozmowy, jak ja za nimi przepadałem.
Wyobraź to sobie, proszę.
Polska wieś lat 80-tych. Ciepły, letni koniec dnia, po ciężkim znoju rolniczej pracy. Następował zasłużony odpoczynek przed snem. Czysta natura. Błogi spokój. Brat czas, który przyglądał się nam wspólnie zgromadzonym, specjalnie dla nas zwalniał swój bieg. Braliśmy krzesła, koce, łóżka polowe i rozsiadaliśmy się na ogrodzie lub na trawiastej drodze dojazdowej. Smagał nas delikatnie przyjemny wiaterek, do uszu docierał szum liści z pobliskich drzew i krzewów. Słuch dodatkowo pieścił dziewiczy śpiew ptaków i łagodne cykanie polnych koników. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy. O wszystkim i o niczym. Było wesoło, dużo śmiechu. My dzieci słuchaliśmy z wielkim zainteresowaniem dorosłych, bo poruszali niesamowite sprawy. Traktowali nas jak dorosłych rozmówców. Mówili o naszych przodkach, pracy, szkole, wojnie. Wspominali różne wydarzenia, przywoływali rodzinne spotkania, a wszystko od czasu do czasu było okraszone dobrymi kawałami. Rozmowy trwały długo, aż nie chciało się iść spać. Maciejka. Tak, Maciejka, to ona pod wieczór przyłączała się do nas. Od jej zapachu aż kręciło mi się w głowie. Pachniała zniewalająco i intensywne, a mama, babcia i ciocie namawiały nas – wąchajcie, to maciejka pachnie, maciejka – królowa zapachu! Najbardziej jednak czekałem na opowieści dziadka. Chyba wszyscy na to czekali, bo wtedy następowało głębokie milczenie. A on bajał, bajał i bajał. Czarował nas swoimi słowami. Nawet, gdy słyszałem jego opowieść dziesiąty czy setny raz, odkrywałem coś nowego, niesamowitego i niepowtarzalnego. Jego barwa głosu, dar mówienia, zaangażowanie z jakim to czynił, nadawało tym momentom szczególnego i niepowtarzalnego smaku…a potem spłoszeni nocą szliśmy do domu, śnić kolorowo.
I na drugi dzień wszystko powtarzało się od nowa.
Babciu, Dziadku, rodzino – dziękuję Wam za tamte chwile. Było naprawdę niebiańsko.
Gdy odchodzi osoba, którą się naprawdę, bezwarunkowo kocha, umiera część serca, płacze dusza, po policzku długo, latami płyną suche łzy, których nie widać, ale doskonale je czuć. Tak właśnie stało się z odejściem babci, a nastąpiło to w 2005 roku. Tęsknię za nią. Bardzo mocno i wierzę …
Ostatnie pożegnanie – tak mówimy, gdy kogoś żegnamy. Tamtego dnia, choć byłem najsmutniejszym człowiekiem na ziemi, coś się we mnie zmieniło. Wszyscy mówili: żegnaj! Nie mogłem z tym się pogodzić. Nie mogłem. Coś mi mówiło, że to nie koniec. Stałem nad trumną babci, pochyliłem się i wyszeptałem do niej: Babciu, Kocham Cię! Nie mówię Ci żegnaj, lecz mówię Ci – Do widzenia, kiedyś, gdy nadejdzie czas znowu się spotkamy.
… wierzę w nasze ponowne spotkanie, Babciu. Tęsknie. Czekam.
Od tej pory nie żegnam już ludzi. Mówię im – do widzenia. Jeszcze się spotkamy.
A tu wśród innych. Drugi od prawej to chyba mój najmłodszy brat Krzysiu, tak na 95%. Zdjęcia na wsi wykonane zostały w 1988 roku. Ubrałem kask, bo BHP to ważna sprawa. Na wsi nie było lipy, więc o głowę dbałem.
Wśród mojej kolekcji zdjęć znajduje się też bardzo szczególne zdjęcie. Ma ono dla mnie kilku wymiarową wartość. Jest przywołaniem wielu wspomnień. Mieszkanką różnorodnych silnych emocji i uczuć. Tych negatywnych i pozytywnych jednocześnie. Jest na nim mój tata na działce. Z działką związana jest znaczna część naszego życia, głównie taty, ale również moja. Pisałem o niej w innych artykułach. W tym o przekornym tytule „Zabójcza kiełbasa” czy o ratowaniu się ucieczką, gdy trzymałem wkopywany słupek. Jest to chyba ten słupek znajdujący się za tatą, po lewej stronie. Przyłapałem tatę jak szedł z garnkiem z jedzeniem dla psa. O dziwo dał się sfotografować mając uśmiech na twarzy. Generalnie tata unikał zdjęć.
Obrabiając to zdjęcie do wrzucenia na stronę zawiesiłem się. Spojrzałem na zegarek i minęła godzina zanim wróciłem do dalszego modyfikowania tej fotografii i pisania. Odżyły tak liczne wspomnienia. Nie tylko te z działki, choć kilka metrów za plecami ojca, wiele lat później wydarzyło się coś, co odmieniło moje życie. Za to wydarzenie jestem wdzięczny losowi. O tym przeczytasz więcej za chwilkę.
Pojawiły się też wspomnienia spoza działki. Tak liczne przeleciały mi przez myśli. Wzruszyłem się. Tata nie żyje od blisko dwóch lat. I mimo tego, co mi zrobił, brakuje mi go. Od pojednania się z ojcem miałem z nim dobre relacje. I tak naprawdę muszę powiedzieć, że go kocham. Tęsknię za nim, za jego głosem i dziwactwami. Tęsknię za tamtymi latami. Poleciało w międzyczasie kilka łez, które spadły na klawiaturę i blat biurka. Łzy zasłaniały i rozmywały też parę razy czcionkę. Nostalgia i powtarzany utwór „Bad karma” Axela Thesleff’a (kojarzy mi się z Indianami i spotkaniem starszyzny) puszczany notorycznie w tle ścisnęły kilka razy szczękę. Ech… ta ludzka natura.
Generalnie zdjęcia miały ukazywać mnie, lecz to ma rangę symbolu. Wiele lat później, kilka metrów za plecami taty miało miejsce jedno z najważniejszych wydarzeń w moim życiu. I w relacjach z tatą. Prawdopodobnie w 2010 roku odbyłem z nim najważniejszą rozmowę. Tamtego dnia poczułem, że muszę z siebie to wyrzucić. Dręczyło mnie to długi czas, całe lata miałem z tyłu głowy wspomnienia tego jednorazowego, ale najboleśniejszego zdarzenia z podwórka. Powiedziałem mu o tym, że tamtego dnia straciłem do niego miłość. Odbyliśmy tą wzruszającą rozmowę, a tata przeprosił mnie. Popłakał się i powiedział, że mnie kocha. Był bardzo przekonywujący. W moim odczuciu był sobą. Był prawdziwy i mówił szczerze oraz zachowywał się naturalnie jak nigdy wcześniej, dlatego mu uwierzyłem i wybaczyłem. Objęliśmy się płacząc i tak poprzytulaliśmy się dłuższą chwilę, nie mogąc nic z siebie wydusić. To wybaczenie było bardziej potrzebne mi niż jemu. Jestem pewien, że gdybym wtedy nie przeżył tego oczyszczenia, ciążyłoby mi do dziś. Stąd moje wzruszenie i łzy. To mocno powróciło do mnie.
Ostatnie zdjęcie pochodzi z lat 1987-1989, tak mi się wydaje. Mieliśmy wtenczas malucha, nasz rodzinny skarb. Jest to samochód, który zapadł mi głęboko w pamięć i bardzo długo pamiętałem numer rejestracyjny tego „malacza”. To zdjęcie też mi o nim przypomina. Tu pojawiam się w roli dumnego syna właściciela F 126 p.
Z Fiacikiem wiąże się wiele wspomnień. Pamiętam, że tata bardzo często zawoził mnie na wakacje do babci. Zawsze, ale to zawsze był wypełniony po brzegi. Torby, walizki, siatki czy jakiś drobny prezent. Nawet, gdy jechałem tylko sam. Jadąc całą rodziną czułem się jak sardynka w puszce. Komfort praktycznie nie istniał, a mimo to podróż wyjątkowo cieszyła. Powrót ze wsi wiązał się jeszcze z większym obciążeniem. Babcia czy rodzina na wsi zawsze dawali nam ziemniaki, marchewki, ogórki, itd. A mama i tata brali tyle, ile tylko się dało. To mnie bardzo irytowało. Po tamtych rodzinnych wojażach zostało jedynie wspomnienie. Obecnie jesteśmy wygodni i chyba podróż maluchem nie przeszłaby. Dziś inaczej się podróżuje, bo lubimy wygodę. Auta są też większe i wszystko umieszczamy w bagażnikach. Moje pierwsze dwa auta to też maluchy. Do nich też mam sentyment i nie raz jak widzę maluszka, to bym z chęcią jednego sobie kupił. Nawet wczoraj widziałem na parkingu Lidla świetnie zrobionego i… gdybym miał wolne środki, kto wie? Takie koneserskie przejażdżki urządzałbym sobie w ramach relaksu. Oczywiście bez żadnych bagaży!
Tata wielokrotnie go remontował. Nie wiem czy to lubił czy tak często psuł się. Wspominam jak wokół samochodu leżało pełno kluczy. Tata wołał nas, by mu je podawać, coś przytrzymać lub nacisnąć. Zwykle oddalałem się z zasięgu wzroku ojca, bo nie lubiłem motoryzacji, lecz Mariusz to urodzony samochodziarz i nie odstępował taty. Moje dwa wspomniane egzemplarze raczej nie ulegały awariom i remontowałem je jedynie jak musiałem.
Kiedyś tata chciał mnie nauczyć jeździć autem. Pojechaliśmy na niewielki parking. Byłem drobnej postury i tata posadził mnie przed sobą. Mogłem kierować i dodawać gazu. To była niesamowita przygoda. Szło mi na początku całkiem przyzwoicie. Byłem jednak bardzo podekscytowany i w pewnym momencie dodałem za dużo gazu. Byłem w pobliżu krawężnika, nie zareagowałem odpowiednio i wjechałem na niego. Kilka metrów przejechałem po trawniku. Tata zdążył w miarę szybko zareagować, ale na tym przygoda z jazdą się zakończyła. Musiałem się przesiąść i na wiele lat zostałem tylko pasażerem. Wspólnej jazdy już nigdy nie powtórzyliśmy.
Potem tata nabył dużego fiata. Od czasu do czasu Mariusz podkradał mu klucze. I tak mogliśmy doskonalić swój warsztat kierowcy. Jemu szło doskonale, a mi zdecydowanie gorzej. Był moim mentorem i niedoścignionym wzorem za kierownicą. Za to i za kilka rzeczy podziwiałem go bardzo. Raz wjechałem między drzewa i nie potrafiłem wycofać, a on dał radę. Na taką frywolność mogliśmy sobie pozwolić, gdyż przy działce była nieutwardzona droga prowadząca do lasu. Nie jeździliśmy po zwykłej jezdni. Zawsze dla mnie taka jazda była wielkim przeżyciem. Stres i podniecenie wzięte razem powodowały, że byłem zbyt spięty, ponad normę skoncentrowany i mi nie wychodziło. Mój brat robił to bez stresu, naturalnie. Z uwagi na spokój i luz jaki mu towarzyszył był doskonałym kierowcą od dzieciństwa. Za to go bardzo podziwiałem. To się czuło i było widać. Do dziś oczami wyobraźni widzę jak wystawia łokieć przez szybę w geście zwycięstwa i pełnej swobody. Mówi się na to zimy łokieć, lecz wtenczas tego określenia nie znałem. Weszło ono do języka potocznego kilka lat później, po tym jak Mariusz mi taki widok serwował koło działki. To naprawdę były inne czasy. Dziś jest to praktycznie nie do powtórzenia. Po jakimś czasie drogę tą zagrodzili i niestety nie można było dłużej praktykować. Tak więc kolejne jazdy miałem już na kursie prawa jazdy.
Mam nadzieję, że sprawiłem Ci dobrą zabawę zabierając Cię w ponad 40 letnią podróż wgłąb mojego życia. Mimo, że teraz mamy wypasione aparaty i zdjęcia o wysokiej rozdzielczości, te biało-czarne z dawnych lat, oddają niesamowity klimat. Są mi one bliższe niż te obecne. Może między innymi z tego powodu, że pokazywały naturalność i unikatowość. Były niepowtarzalne. Mam nadzieję, że masz pełno swoich zdjęć i stanowią dla Ciebie prawdziwe bogactwo.
Moje dzieciństwo było różne, zmienne. Obfitowało w całe spektrum wydarzeń. Niemniej oceniam je bardzo pozytywnie. Mimo pewnego dramatyzmu, który stanowił pewien wycinek życia, tych lepszych momentów wyliczyć mógłbym więcej aniżeli złych. Osobiście uważam się za szczęściarza. Nie raz spadałem jak kot na cztery łapy. Nie zamieniłbym swojego dzieciństwa na inne. Jest moje. Tylko moje. Było i jest dla mnie przepiękne, bo mnie ukształtowało. Bez tych doświadczeń nie byłbym w tym miejscu, w którym jestem. Obecne życie nie miałoby tylu barw i smaku, jakie ma teraz. Bez wspomnień nie istniejemy, a przynajmniej ja tak uważam.
Możemy mieć za złe życiu, losowi, społeczeństwu czy rodzicom, że mamy syndrom DDA. Niemniej zobaczmy dobre momenty w życiu. Bądźmy pozytywni i szukajmy tego, co dobre i piękne. Mam nadzieję, że nie tylko w tym artykule, ale i w innych, odnajdziesz wsparcie, inspiracje, siłę oraz moją wiarę w Ciebie. W nasze lepsze i zdrowsze życie.
Zainteresował Cie ten artykuł, a może blog. Będzie mi niezmiernie miło jeśli zostaniesz ze mną na dłużej.
Zachęcam Cię do zapisania się do mojego newslettera.
PS
Wiadomości będą sporadyczne 🙂
You have successfully joined our subscriber list.
8 Comments
Szymon dziękuję za podzielenie się historia i zaufaniem.
Mamy podobne wspomnienia, choć ja nie robiłam zdjęć. U mnie zamiast kaczki, była oswojona gęś.Warkot malucha nasze psy poznawały bezbłędnie z setki innych. Pozdrawiam serdecznie
Tak to ciężki artykuł, bo wymaga podzieleniem się wizerunkiem, który tak chronię. To fajnie, że masz pozytywne wspomnienia Aneto. Są według mnie istotne. Też Cię pozdrawiam.
Dziękuję. Ja mam trochę inne wspomnienia, ale pięknie było wrócić do tego klimatu dawnych lat. Pozdrawiam serdecznie.
Mam nadzieję, że choć trochę zainspirowałem cię w poszukiwaniu fajnych chwil z dzieciństwa, bo często tamte momenty pokrywa kurz zapomnienia. Rób wszystko, by takich chwil mieć jak najwięcej. Również pozdrawiam. Szymon
Co Cię skłoniło do pisania książki ?
Jest kilka powodów, m. in. te:
– cenię wiedzę. Czerpałem ją od innych i sam zamierzam zrobić coś pożytecznego dla ludzi z DDA/DDD,
– chcę aby inspirowała i motywowała do pozytywnych zmian,
– od zawsze chciałem pisać,
– wiele osób pisało do mnie z pytaniem czy zamierzam książkę napisać,
– uważam, że może być wsparciem dla innych. Namacalnym dowodem, że z DDA da się żyć i to całkiem przyzwoicie,
– dobrych książek nigdy za dużo (wierzę, że będzie dobra, choć nie mi to będzie dane oceniać),
– po sobie warto coś fajnego pozostawić, jakąś spuściznę życiową.
dzięki za ten tekst . Moj pierwszy aparat ,,DRUH” poległ na jakimś wzgórzu w Beskidach ., a przy fragmencie o babci poplakalem się . Pisz dalej
Aparat DRUH podobny jest do AMI. Szkoda, że poległ. Dzięki za zachętę Krzysztofie.