To jedna z gorszych cech DDA. Bardzo jej nie lubię. Od czasu do czasu ujawnia się u mnie. W bardzo skrajnym wydaniu. Kiedyś myślałem, że to oznaka mojego geniuszu, ponadludzkiej siły. W pewnych sytuacjach może to być zaleta, lecz w większości ociera się to o głupotę. I powoduje niepotrzebny ból, cierpienie. Nie tylko dla samego DDA, ale także dla jego najbliższych.
Pisze o tym, m. in. Zofia Sobolewska-Mellibruda w książce „Psychoterapia Dorosłych Dzieci Alkoholików”.
DDA jest w gotowości do pozostawania w trudnych sytuacjach dłużej niż inni, bez zważania na koszty osobiste.
– W trudnych sytuacjach osoby z syndromem DDA mają problemy z rozpoznaniem w odpowiednim momencie, że już nic więcej nie mogą zrobić w danej sprawie,
– DDA mają problemy z wychodzeniem z sytuacji będących dla nich zbyt dużym obciążeniem – bez względu na koszty osobiste, jakie ponoszą. Robią to za wszelką cenę.
W takich sytuacjach znajdowałem się kilka razy. I w takiej trwam ze względu na rozwód. Wiem o czym piszę. Potrafię znieść bardzo, bardzo dużo. Czasem za dużo, ale to ma oczywiste efekty uboczne. Czasem straty są większe niż się wstępnie kalkulowało.
W sumie uświadomiłem sobie tą przypadłość dopiero w trakcie zagłębiania się w literaturę DDA. Wcześniej nie postrzegałem tego jako coś negatywnego. Moje podejście do tego się zmienia. Niestety bardzo powoli, gdyż jest to gębko zakorzenione w mojej psychice. Nie bez znaczenia jest fakt, iż do niedawna postrzegałem to jaką moją „moc”. Coś wyjątkowego i pozytywnego. Czas nieco zweryfikować fakty w tym zakresie. A każde przewartościowanie jest trudne. Wymaga to ogromnego wysiłku i przepracowania tego tematu w trakcie terapii i własnej pracy nad sobą. Jest to mega wyzwanie.
Jakie to odczucie? Jak opisać Ci co czuję, gdy dopada mnie sytuacja, w której muszę walczyć za wszelką cenę. Może tak:
Jest to ogromna, niebezpieczna wybuchowa hybryda skrajnych uczuć i emocji. Wszystko kumuluje się w jednym kłębku. To może być krótkotrwałe, ale równie dobrze może trwać wiele miesięcy, a nawet lat. Nie mówię, że mam tą świadomość cały czas i na tym ustawicznie się skupiam, bo natłok innych spraw wygłusza te „momenty napięcia”. Zazwyczaj dzieje się to w tle, z tyłu głowy.
Na raz atakuje Cię mnóstwo skrajnych odczuć:
– strach – bohaterstwo
– ból – ukojenie
– chęć płaczu, gdy Cię biją (gdy bije Cię życie) – nie uronisz ani jednej łzy, nie krzykniesz. Jesteś jak skała.
– depresja – euforia
– ogromna radość – niewytłumaczalnie głęboki smutek
– wstyd – duma
– wielkie zwycięstwo – nagły upadek, porażka
– i inne
To jak sinusoida. Z tym, że co chwilę jesteś na skrajnym punkcie, raz u jej dołu, a zaraz u góry. Lepiej to zobrazuje poniższy przykład, z którym nie powinieneś mieć problemu.
Wyobraź sobie jazdę samochodem. Taką, skrajnie szaloną. Popuść wodze fantazji. Usiądź w wygodnym siedzeniu najnowocześniejszego samochodu, który osiąga niesamowite prędkości. Jest bezpieczny. Naszpikowany elektroniką. Przygotowany na wszystko, teoretycznie.
Ruszasz.
W ciągu 3 sekund przyspieszasz do 100 km/h. Jest cudowna, płynna jazda. Euforia. Przymykasz oczy w błogostanie. Otwierasz. O kurcze, myślisz! Widzisz, że droga zmienia niespodziewanie przebieg. Dociera do Ciebie dramaturgia sytuacji. Jesteś zmuszony ostro hamować. Wchodzisz w ostry łuk i jest realny strach. Blisko małej katastrofy, bo ledwo omijasz wysoki próg pobocza. Po chwili jesteś już na prostej. Zapominasz, o tym co się działo sekundę/dwie temu. Rozpędzasz się. Tym razem w 5 sekund masz na liczniku już 150 km/h. Jest przez chwilkę słonecznie. Czujesz się wolnym człowiekiem. Ukochana muzyczka w tle. Bajka, niebo na autostradzie. Jakaż wielka radość Cię ogarnia. I ni stąd ni zowąd zaczyna padać. To zaledwie mżawka, lecz nagle zamienia się w ogromną ulewę, pojawia się grad. Wycieraczki nie nadążają. Zmienia się otoczenie. Zjechałeś do miasta. Zwalniasz gwałtownie, zarzuca autem mimo wielu systemów wspomagania. Na dodatek ktoś lub coś wybiega raptownie przed maskę. W desperacji wciskasz hamulec. Pali się guma, lecz zatrzymujesz się 10 cm przed starszą kobietą. Prawie płaczesz, bo pozbawiłbyś życia drugiego człowiek. Rozpoznajesz swoją schorowaną ciotkę. Co ona tu robi, do diabła!!! Stoicie oboje nieruchomo. Serca drgają tak mocno, że chcą wyskoczyć z klatki piersiowej. Cóż za ulga. Jest ok. Żyjecie. Nie ma konsekwencji, bo nikt tego nie widzi. Takie nieudane rodzinne spotkanie. Rozstajecie się w milczeniu, po kilku głębszych wdechach.
Zdrowy rozsądek szepce Ci do ucha – kończ tą jazdę. To tylko cztery minuty, a tyle się działo. Wystarczy tego. Po co ryzykować?
O nie, Ty znasz te emocje, skrajne. Maksymalnie zimne, maksymalnie gorące w jednej chwili. Niebezpieczno-bezpieczne. Wstydowo-dumne. Bohatersko-strachowe. Jesteś zahartowany. Jesteś z tytanu. Posmak ryzyka i zwycięstwa, przygody i porażki, bólu oraz wewnętrznego uodpornienia na jednocześnie korzystno-niekorzystne warunki powodują, że wciskasz gaz do dechy. Inni, by zrezygnowali, ale nie Ty. Ty musisz udowodnić im, sobie, ŻE WYGRASZ ZA WSZELKA CENĘ. I pojedziesz dalej.
Tym razem opony już nie tak dobre, już stres wyłącza myślenie. Droga zmienna, pogoda również. Wszystko zmienia się co chwilę. Adoptujesz się natychmiast, boś taki kamelonen życiowy, sytuacyjny. A Ty w tej dalszej podróży ryzykowałeś, co rusz wszystkim. Mieniem, zdrowiem, rozsądkiem, zasadami fizyki. Wpadałeś w poślizgi, uszkodziłeś karoserię i kilka znaków, wypadłeś z drogi, zapłaciłeś mandat, poczułeś szybkość, wolność, zwycięstwo, wypływ gotówki, zagrożenie więzieniem, radość z prędkości, unikniecie kolizji, ukojenie, gdy się w końcu zatrzymałeś. Wstydziłeś się kiedy musiałeś i byłeś dumny, kiedy wygrywałeś. A to tylko jedna przejażdżka z takimi atrakcjami.
Dałeś radę. Dałeś. Jesteś na mecie.
Może jutro powtórzysz ten bezsensowny rajd.
Nie-Tak-Nie-Tak…
Masz wybór albo i go nie masz.
Wiesz, że dasz radę. Jak nie Ty, to kto?
Jutro powtórka z rozrywki, a może nawet wcześniej.
Nie wiem czy odczułeś tempo zmian? To taki przedsmak i przenieś go na życie.
Zanim ruszymy dalej przesiądź się na moment do bolidu Formuły 1. Masz już doświadczenie, jechałeś świetnym autem nie tak dawno, więc i takim pojazdem dasz radę. Tylko na jeden wyścig. Taka mechaniczno-mentalna sinusoida.
Podczas turnieju, każdy bolid znosi dziesiątki przyspieszeń i spowolnień, zmiany biegów, wymianę opon, dolewanie paliwa, zakręty i proste. Zmienną pogodę. W słuchawce rajdowiec słyszy podpowiedzi swojego zespołu. Ryzykuje swoim zdrowiem i życiem, na każdym metrze toru. Sportowiec ściga się samym sobą oraz z konkurentami. Trąca się z nimi. Czasem tak mocno, że wylatuje poza tor. A czasem silnik i inne podzespoły wysiadają przed zakończeniem. To prawdziwe wyzwanie dla kierowców i świata mechaniki. Zazwyczaj, mimo milionowych albo miliardowych nakładów, bolid uczestniczy tylko w jednym wyścigu. Niesamowite, nieprawdaż?
Tyle zmiennych, tak skrajnych. Pomyśl, że jesteś jak ten bolid. A silnik i podzespoły to Twoje ciało. Twoje myśli. Twoje życie. Tylko Ty musisz taki turniej odbywać każdego dnia.
Jak w życiu DDA kiedy był dzieckiem. Maluch mierzył się z alkoholizmem rodzica/rodziców, przemocą.
Czujesz te emocje i odczucia?
Taka jazda samochodem jest jak jakaś krańcowa sytuacja, w której pozostajesz. Następuje uderzenie adrenaliny i kortyzolu. Zmniejszenie. Kolejny wybuch. Pławisz się w nich i dusisz od ich nadmiaru. Zalewa Cię też automatycznie dopamina i serotonina. Nadmiar dopaminy może uzależniać. Ten neuroprzekaźnik odgrywa ważną rolę w ośrodku przyjemności zwanym też układem nagrody w mózgu i stymuluje różnorodne zachowania. Spożywanie niektórych pokarmów, zażywanie narkotyków i niebezpieczne zachowania oraz przedziwne praktyki mogą powodować gwałtowny wzrost poziomu dopaminy w mózgu. Jakież to czasem bywa przyjemne. Nagroda za głupotę i samobiczowanie. Sięgasz po to za wszelką cenę.
Dotknąłeś wyobraźnią, dotykiem, swym rozumem, sercem tej ogromnej, niebezpiecznej wybuchowej hybrydy skrajnych uczuć i emocji? Namacalnie poczułeś kumulację w jednym kłębku, w jednym miejscu, tu i teraz?
Mam nadzieję, że tak. I może przyjdzie Ci inny przykład do głowy. Ja porównałem to tak, jak ja to odbieram. Zestaw przykładów może być tu naprawdę bardzo różny, bo ile wersji DDA, tyle możemy podać wzorów, odniesień.
Dzieciństwo
Ono kształtowało takie modele. Stanowiło kolebkę i filary tego, co sprawiało, iż jestem DDA.
Musiałem być zawsze czujny i spięty, a jednocześnie swobodny i radosny jako dziecko czyli tak naprawdę gotowy do dostosowania się do danej sytuacji. A ona mogła zmienić się w ułamku sekundy. Nigdy nie wiedziałem kiedy tata przyjdzie pijany. Czy wychodząc z mieszkania wpadnę na niego czy się miniemy. Czy będzie w dobrym humorze i będzie w miarę dobrze. A może w skrajnie niekorzystnym dla mnie skończy się bardzo źle. Taki koktajl Mołotowa. To trwało latami. Nasiąkałem tym. Jednocześnie byłem silny i słaby, odporny i nieodporny, stawałem się ofiarą i bohaterem. I tak dalej. To musiało wywrzeć swoje piętno. I zahartować mnie tak mocno, by przetrwać. Wszystko, co życie przyniosło pokonywałem. Odnosiłem zwycięstwa. Przetrwałam, choć wyszedłem z dzieciństwa w dorosłość pokiereszowany.
Głównie emocjonalnie. Cena była ogromna.
Tata dał mi wycisk i wzmocnił zarazem, kuriozalna sprawa.
Liceum
To okres bardzo dziwny i trudny, a jednocześnie ciekawy. Skupię się tylko na małym wycinku dla potrzeb tego artykułu.
To czas, kiedy z dziecka stawałem się młodzieńcem i dorosłym człowiekiem. Rosła świadomość. I poczucie niesprawiedliwości.
To chwila, kiedy następowała transformacja ustrojowa. Historycznie znaczący odcinek mego życia i chyba większości Polaków. Miała wpływ na sytuację ekonomiczną naszej rodziny. Tata nie poradził sobie z przemianą, która dotyczyła roli pracownika. Za komuny państwo zapewniało pracę, a kapitalizm spowodował, że to pracownik musiał zabiegać o pracę. Już nikt i nic jej nie gwarantowało. Zarobki też się różnie kształtowały. Tata nie potrafił tego zrozumieć i tak naprawdę przystosować się do tej radykalnej zamiany.
Tata należał do ludzi pracowitych. Utrzymanie pracy i rodziny były dla niego priorytetami. Jednak nie przywiązywał wagi do bogactwa. Mawiał, że musi zapewnić nam dach nad głową i posiłek. Ten plan realizował. Dla niego nie miało znaczenia, ile zarobi. Ważne, że ma pracę. Podejście to sprawiło, że nie należeliśmy do majętnych ludzi. Bardziej do tych, co ocierają się o biedę.
Nie należałem do materialistów. Nie musiałem nosić markowych ciuchów, nie planowałem podróżować. Nie zwracałem na to uwagi. Cechowałem się skromnością, tak mniemam. Jednak brakowało mi na książki, zeszyty. Na wyposażenie, a nawet sprzęt domowy jawił się jako przestarzały i nie spełniający potrzeb. Niemniej jakoś to znosiłem. Ubierałem się licho. Na targach, byle najtaniej. Nie jeździłem na imprezy, unikałem spotkań klasowych, nie mówiąc o nartach, gdzie pół klasy uprawiało narciarstwo. I potem po weekendzie były dyskusje, w których nie brałem udziału. A mi się to zawsze marzyło. Stałem na uboczu. Trochę dziwaczałem. Nie z wyboru. Musiałem. Szkoła przetrwania.
Było tak biednie, że plecak, ze skóry miałem przez całe liceum. W drugiej klasie był już niemodny, a w czwartej ledwo się trzymał. Łatałem go, co rusz. Gorzej było z kurtką. Ją też miałem przez cały okres liceum. Była tak zużyta, tak sprana, że praktycznie stanowiła jednowarstwową szmatę. Nie miałem drugiej na wymianę, więc mama prała ją zawsze w weekend. Było mi wstyd. Zażenowanie w tamtych latach wzięło górę nad logiką.
Niemniej wtenczas nie przywiązywałem do tego uwagi, znosiłem to dość dzielnie.
Dopiero po latach uświadomiłem sobie, że to bardzo mnie zahartowało. Sprawiło, że czułem, iż przetrwam wszystko. Biedę, wstyd, ból. To też z drugiej strony mnie głęboko dotknęło i wprawiło w kompleksy, z których wiele lat wychodziłem.
Niespełnienie
W liceum marzyłem, by zostać lekarzem. Onkologiem. Jednak nie dostałem się na medycynę. Poszedłem na Politechnikę Śląską na chemię, ale to okazała się dla mnie na wskroś nudna. Nie chciałem całe życie siedzieć i opracowywać pojemnika na wodór. A wykład o bombie jądrowej, na który przyszli wszyscy (ciekawe czemu? hihihi) uświadomił mi i innym studentom, że nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Szkoda życia na takie chemiczne zagadnienia. To nie dla mnie kierunek. Liczyłem, że po roku spróbuje ponownie dostać się na medycynę, lecz wiedziałem, że mogę liczyć tylko na siebie. Tak naprawdę jednak zrezygnowałem z uczelni z innego powodu. Kiedyś widziałem jak mama przeliczyła pieniądze, dzieliła je i oszczędzała na bilet miesięczny dla mnie. Wiedziała, że nauka dla mnie jest bardzo ważna. Rezygnowała z lepszego jedzenia, ograniczała tak naprawdę wszystko, by mi go kupić. Moje rozgoryczenie sięgnęło zenitu. Nie przetrwałem jednego semestru. Miedzy Bożym Narodzeniem, a Nowym Rokiem podjąłem decyzję, że nie mogę narażać rodziny na cierpienie, bo chcę kontynuować naukę. Porzuciłem studia, świadomie, z płaczem serca. I znów nabrałem „mocy” przez udrękę. Postanowiłem przetrwać drugi semestr i znaleźć pracę. Plan się nie powiódł. Politechnika doniosła do WKU. Kraj upomniał się o mnie. Dał mi propozycję nie do odrzucenia czyli wojsko. Medycyna przeszła do historii zapomnienia. Wiele lat zajęło mi pogodzenie się z faktem, że nie zostałem lekarzem.
Wojsko
Wyrwało mnie z domowych pieleszy, otoczenia kolegów i koleżanek. Wyszarpało z miłości do edukacji.
Nie lubiłem wojska. Nigdy nie zamierzałem dać się zamknąć w koszarach, bo to nie moja rzeczywistość. Zarzekałem się, że to ostanie miejsce, do którego trafię. To była iluzja, ich świat, nie mój. Moim antyhymnem została piosenka Status Quo „In The Army Now”. To nie dla mnie, myślałem. A tu taki psikus. Świat munduru dopadł mnie w maju 1996 roku.
Warunki jak w Bangladeszu, dżungli wietnamskiej.
Pierwsze chwile były okropne. Dyscyplina, notoryczne niewyspanie i głód. W dodatku wszędzie biegiem. Na stołówkę, na salę ćwiczeń, na zajęcia. Zakazy, zakazy i jeszcze raz zakazy. Zakaz picia, zakaz jezdnia poza stołówką, zakaz telefonowania, a nawet zakaz wkładania rąk do kieszeni. Nie było pryszniców. Kąpaliśmy się raz na dwa lub trzy tygodnie. I w dodatku pod lodowatą wodą, więc nie każdy chciał się odświeżyć.
W 30-sto stopniowe upały uczyliśmy się godzinami maszerować. Mundury bez podwiniętych rękawów, pasy dopięte do granic możliwości, że nawet komar nie wsadziłby kłujki między pas, a mundur. I w środku tego wszystkiego ja. Dlaczego?
Do dziś pamiętam sceny, że niczego nie mogliśmy się napić, na przerwie nie pozwoli nam nawet pobiec napić się wody z kranu. Staliśmy w słońcu spragnieni. Koszmar. Taka woda to był prawdziwy rarytas. Nazywaliśmy ją pieszczotliwie kran-colą. I jak po zajęciach lub wieczorem i w niedzielę się do niej dorwaliśmy to była okupacja kranów. Aż 4 na 150 żołnierzy. Ludzie, którzy mieszkali obok jednostki przez płot rzucali nam wodę w butelkach, widząc jak maszerujemy. Nasi kaprale próbowali nas zatrzymać, ale jak butelki lądowały na terenie koszar, to wszyscy się rzucaliśmy w ich kierunku. A za karę dostaliśmy godzinę dodatkowego marszu. Taka zabawa w wojnę.
W pierwsze dni nie mogłem zasnąć, łzy cisnęły mi się do oczu. Nie z bólu, nie z samotności, nie z tęsknoty, lecz z pozbawienia wolności i ograniczeń. Mijały dni i przywykłem. Noce były też fajne, bo przed zaśnięciem, co jakiś czas dostawaliśmy snickersy – takie batony, mające kilka lat. Twarde, smakujące jak kupa nietoperza zmieszana z betonem. Fuj. A jak cieszyły. Dziś bym chyba ich nie zjadł.
Po przysiędze pojechałem do domu. Urlop 5 dni. Po raz pierwszy od 6 tygodni posmakowałem wolności. Smakowała cudowne, choć przez ten czas schudłem 8 kilo i musiałem całą drogę do domu trzymać spodnie, by mi nie spadły. Wszystkich to bawiło, nawet mnie. Cóż za piękne czasy.
Po powrocie było już nieco łatwiej. Wiedziałem, że wojsko, po prostu, trzeba przeżyć.
Doskonale pamiętam, gdy po ukończeniu podoficerki, wysłali nas na oddział. Z Poznania jechaliśmy w kilku do Wrocławia pociągiem. Było nas chyba trzech lub czterech. Wsiedliśmy do przedziału w pociągu. Siedziały tam dwie panie, które szybko wyszły z przedziału. Uznaliśmy to za komplement, bo zostawiły na cały przedział. Czuliśmy się docenieni, że ustąpiły nam zacne panie miejsca z szacunku do munduru.
Rzeczywistość to szybko zweryfikowała.
Po dotarciu do Wrocławia przywitaliśmy się z nowymi kolegami. Nie byli chętni do rozmowy. Usłyszeliśmy od nich – „Panowie, idźcie się wymyć, bo j…e od Was na kilometr”.
Aha – szacunek w pociągu, pomyśleliśmy i wybuchnęliśmy śmiechem. I wracaliśmy potem do tego z nieukrywanym ubawem.
Okazało się, że z Poznania trafiliśmy do raju. Były prysznice. Czynne całą dobę.
Wziąłem krzesło, usiadłem i kąpałem się ponad dwie godziny.
Niewiele trzeba do szczęścia.
Prysznic.
Dziś bez mycia i porządnej kąpieli nie potrafię wytrzymać kilku godzin.
Wojsko, choć z początku spotkało się z moją wielką awersją, w rzeczywistości okazało się jedną z najlepszych przygód w moim życiu.
Przed nim wydawało mi się, ze jestem twardy. Armia wykuła prawdziwego twardziela ze mnie.
Wróciłem po stokroć silniejszy i pewniejszy siebie. Prawdziwa szkoła życia.
Okres uśpienia
Po wojsku układało mi się dobrze. W końcu byłem zadowolony. Praca, studia, małżeństwo, dzieci – zgodnie z planem. Nie myślałem o moim charakterze. O dzieciństwie, alkoholu w domu, biedzie i innych problemach. Żyłem i starałem się żyć codziennością. Czasem coś przeskrobałem. Odbywało się jednak bez rozważań. Bez większych trudności, które mnie jakoś wzmacniały i hartowały.
Zależało mi na rodzinie, zwłaszcza na dzieciach. Na spokojnym, lepszym życiu niż miałem ja w dzieciństwie. Rodzina – żona i dzieci to był mój cały świat, oaza. Najcudowniejszy dar. Robiłem wszystko, by być najlepszym mężem i rodzicem. Czasem popełniłem błąd, ale zawsze kierowałem się czystym sercem. Za to dziś dostaję gorzką „nagrodę”. Brutalna prawa.
Nastąpił czas uśpienia.
Rozwód
Przełom nastąpił w okolicach 2012 roku. Moje małżeństwo zaczęło się rozjeżdżać. W 2018 odkryłem, że jestem DDA.
Żona (mąż) to przecież jedna z najmilszych Ci osób, najbliższych i najważniejszych. Powinniście o siebie zadbać. Szanować i wspierać się na każdym kroku. Tymczasem bywa na odwrót. Potrafi tak dokopać, jak nikt inny. Moja w tym była mistrzynią. Geniuszem upokarzania, umniejszania zalet, spiskowania za plecami i wykorzystywania. Natomiast jej twarz, od pewnego czasu, malowały fałszywy uśmiech, obłuda i hipokryzja oraz wygoda. Wszystko robiła pod siebie.
Dziś, po długich rozważaniach uważam, że moje małżeństwo wyrządziło mi więcej szkody niż ojciec, który zafundował mi DDA. Moja żona uaktywniła wszystko, co najgorsze w tym syndromie. Odpalała petardy z najgorszymi cechami z taką łatwością, że mógłbym ją nazwać piromanką dla DDA.
Nie o tym jednak chcę teraz pisać. Temat rozwodu to rozważania na inne artykuły.
Rozwód wyzwala u mnie tą najgorszą cechę. Tą, w której chcąc dowieść swojej krzywdy, notabene sam sobie jestem winny, bo zbyt mocno zaufałem niewłaściwej osobie, jestem w stanie ponieść koszty jakich do tej pory nigdy nie zapłaciłem.
Z jednej strony trudno mi się z tym rozwodem pogodzić, bo nigdy nie chciałem dożyć chwili rozwodu. Nie zakładałem, że to nastąpi. Z drugiej, z szacunku do samego siebie, jeszcze trudniej z tym się nie zgodzić. Po prostu trafiłem na nieodpowiednią osobę. I zmarnowałem najlepsze lata życia. Za to trzeba zapłacić ogromną cenę. Zapłacę. Nie chcę tylko, by ucierpiały dzieci.
Rozwód, mimo powodującego u mnie bólu wyzwala ten dreszczyk emocji. Ten, który towarzyszył mi w najcięższych momentach. To stan mi znany. To stan, który rani, charta duszę, myśli.
Nienawidzę go. Chciałem go uniknąć za wszelką cenę. A jednakowoż ta sytuacja wzmacnia. Czyni silniejszym. Bolesny, a jednak ciągnący wilka do lasu zew, odradza się. Wygłuszany, nie chce się poddać, tylko znów wykazać. Udowodnić coś samemu sobie. Tylko sobie, bo otaczający Cię świat ma to w głębokim poszanowaniu.
Moja była żona (mentalnie na pewno, formalnie jeszcze niestety nie) podsyca tylko ten ogień. Ten szał we mnie. Tak jak przez całe małżeństwo, aktywuje to, co najgorsze. A poczucie sprawiedliwości jest przeciwwagą. Naturalnie rodzi się konflikt. Chęć zmierzenia się. Doświadczenia tego skrajnego bólu, cierpienia ponownie. To jest paranoja. Moja paranoja.
To głupie, bo mam przecież dostateczną wiedzę i staram się nad tym panować. Zwalczać to. Wyczuć moment, kiedy odpuścić.
Powinienem dawać przykład, że jestem ponad tym. Poniekąd narażam się pisząc te słowa. Tylko rodzi się odwieczne pytanie czy oszukiwać innych, czy siebie?
Jednak chcę pokazać Ci jak trudno się mierzyć z takimi emocjami, uczuciami, z własnymi słabościo-siłami. Wiedza i emocje to dwa różne bieguny.
Czemu walczę za wszelką cenę? Każdy krok, każde rozwiązanie to jednoczesne mądrość i siła oraz głupota i słabość.
Są różne punkty widzenia. Odpuszczając dam się znowu wydymać. Walcząc narażam się na rykoszet. Przyznam, że stoję przed ogromnym dylematem moralno-życiowym. Każdy wybór jest tak samo zły jak i dobry. Serio.
Tak jakby duszenie, wzmacniało Twoje płuca i ich wydolność. Taki trening pozyskiwania mocy. Czujesz się splątany do granic możliwości, stłamszony, a jednocześnie wydaję się to bardzo bezpieczne, znane i przyjemne. Jesteś w matni. I dajesz radę, za wszelką cenę. Prawdziwy paradoks.
Odczuwalne znamię tego dziedzictwa.
Skrajne symptomy DDA są do bani.
Zainteresował Cie ten artykuł, a może blog. Będzie mi niezmiernie miło jeśli zostaniesz ze mną na dłużej.
Zachęcam Cię do zapisania się do mojego newslettera.
PS
Wiadomości będą sporadyczne 🙂
You have successfully joined our subscriber list.
31 Comments
Dawno nie przeczytałam czegoś tak o mnie, wszystko w sedno. Jestem pod wrażeniem umiejętności przekazywania tych trudnych emocji. Sama dopiero je poznaje.
Magdaleno życzę Ci abyś odnalazła drogę do głębokiego przezywania swoich uczuć. To kręta droga, wyboista, ale na mecie jest wielka radość i niejedna niespodzianka. Wsiądź do bolidu swego życia i mknij w kierunku, który sobie obierzesz. Powodzenia. Trzymam kciuki za Ciebie.
Stań na rzęsach…
wyjdz z siebie i stań obok..
….co cię nie zabije to cię ….itd.
Aż dochodzimy do momentu pt. Za wszelką cenę…
I tu zaczynają się schody…moje były bardzo podobne do Twoich Szymek…choć nie ma co porównywać. Każdy ma inną drogę…
Jedno jest pewne, że …
*W trudnych sytuacjach osoby z syndromem DDA mają problemy z rozpoznaniem w odpowiednim momencie, że już nic więcej nie mogą zrobić w danej sprawie,
– DDA mają problemy z wychodzeniem z sytuacji będących dla nich zbyt dużym obciążeniem – bez względu na koszty osobiste, jakie ponoszą. Robią to za wszelką cenę.*
Dda nie mają uwaznosci i dystansu do siebie i innych, życia, są nadodpowiedzialni skrajnie…za wszystko i wszystkich, są jak sklep całodobowy i żyją innymi nawet w święta i niedziele i urlop. To głębokie współuzależnienie…od tego należy zacząć…to na tym rozwijaja się mechanizmy dda, ddd…i wcale nie musi być w domu problem z substancjami psychoaktywnymi i alko. Wystarczy każdy inny nałóg lub dysfunkcją taka jak chociażby chłód emocjonalny bliskich…to odpala cale te niewolnicze życie które sobie sami fundujemy bo tak nas nauczono, wytresowano i kontrolowano…
I rzeczywiście jest to bagaż niezmiernie ciężki i z takim obciążeniem wchodzimy w dorosłe życie a potem mamy wspomniane schody, a nawet okopy…
Jesteś szczery do szpiku kości aż ma człowiek ciary…
Odslaniasz to co inni zakopują żywcem…duże uznanie Szymon. Doceniam Twoje spowiedzi.
Jest coś co chce tu napisać jeszcze…
Fragment: *Dziś, po długich rozważaniach uważam, że moje małżeństwo wyrządziło mi więcej szkody niż ojciec, który zafundował mi DDA. Moja żona uaktywniła wszystko, co najgorsze w tym syndromie. Odpalała petardy z najgorszymi cechami z taką łatwością, że mógłbym ją nazwać piromanką dla DDA.*
Bardzo podobnie uważałam jak Ty…
dziś jednak mam inne spojrzenie…bardziej zdystansowane i akceptujące …to zajęło mi 2 lata…i to jest moja osobista wygrana…mój jeden z większych osiągów..
Moje małżeństwo było często mieszanka horroru, tragedii, dramatu, czarnej komedii..taki wielogatunkowy film nakręcilam razem z mężem…
Oboje z córką graliśmy na scenie w kształcie trójkąta …trójkąta Karpmana.
Każdy miał rolę …rolę się wymieniały sprytnie…każdy był i ofiarą i katem i ratownikiem…tańczyliśmy dance makabrę…wszyscy ponieśliśmy straty..każdy z osobna odpowiada za swoja rolę i skutki tej pseudozabawy w rodzinę…nie mam na dziś już potrzeby rozliczania nikogo…każdy dołożył swoje w tym cyrku…przyjmuje odpowiedzialność za to co było przez 20 lat…przyjmuje swoja część ..a córka i były mają swoją część …czy ja przyjmą, uznają, rozlicza i uwolnią to już ich broszka…na teraz czuję ulgę i wolność …nie oskarżam nie porównuje kto ile zawinił, nie licytuje się i nie marnuje energi na to co już nie da się ożywić i zmienić…bo trupa nie da się reanimować . Trzeba pozwolić odejść przeszłości…wypłakać , wykrzyczeć i odreagować zdrowo złość, żal, zawód, strach, lek i poczucie winy i straty. Przejść etapy żałoby. Nie raniąc innych…
Toksyczne Małżeństwo wyrządza szkody, ogromne i nie do odwrócenia…to fakt. Ale w tych bitwach i walkach jest dwoje ludzi nie jedno…to relacja…więc 50/50… jest to efekt doświadczeń…bo nie chce używać tu słowa wina. Bo nie ma winnych…jest tylko doświadczenie..nie ma błędów, prążek, win…i kary…to lekcja życia, a nasz partner to najlepsze nasze lustro nas samych, nasz nauczyciel…więc odrobienie lekcji i uszanowanie pozornie złego partnera jest wyjściem z haosu i gry ego. Bycie wdzięcznym za lekcje, rozwój, przygodę ze sobą , wzrastanie w kazdej sferze to dar… szansa od wszechświata, siły wyższej, duszy…
W trudnych relacjach trzeba dbać o swoją przestrzeń, potrzeby, emocje, czas, rozwój, trzeba stawiać veto i granice. Być konsekwentnym wobec siebie i innych…zachować równowagę w dawaniu i braniu…ogarnąć swoje matrixy poprzez uwaznosc i bycie tu i teraz, oswoić ego które produkuje sprytnie coraz to lepsze filmy w naszej głowie…które nie mają nic wspólnego z realem, a raczej czasami z dzieciństwa..a my przecież jesteśmy dorośli. Czyż nie?….
Dzięki za artykuł…pozwolił mi podsumować swoj rozdział małżeństwa…zamknąć go z wdzięcznością za lekcje życia…
Wiele refleksji i wspomnień…wiele zmian schematów, złamanie blokad, zdemaskowanie mechanizmów nastąpiło…kawał dobrej roboty zrobiliśmy wszyscy jako ludzie, duszę, rodzina…
Życzę ci tego samego Szymon. ️❤️
Wyszłam za mąż chociaż tego nie chciałam,dumnie znosiłam 15 lat złego traktowania, w środku pusta na zewnątrz spełniającą wszystkie i wszystkich oczekiwania z uśmiechem,dając się wykorzystywac bo jak odmówić?
Ja też dawałem się wykorzystywać żonie. Wiedziała jak na mnie działać, by wywoływać wyrzuty sumienia, a potem odwrócić kota ogonem i czerpać do woli. Potem zarzucając, że to ja jestem ten zły. Oddałem za dużo „swojej przestrzeni”. Nie mam jej tego do końca za złe, bo ja na to pozwoliłem. Nie czuję się też ofiarą, ot tak było. Łatwo wykorzystać moją dobroć. Dlatego uczę się asertywności. Wina zawsze leży pośrodku. Stąd u nas pojawił się rozwód i się rozwodzimy. Miałem tego dość, choć ona nie widziała problemu.Czasem wobec innych też tak mam. My się dajemy, a inni to wykorzystują. Trzeba umieć „walczyć” o swoje, ale też znaleźć złoty środek. Mam nadzieję, że wyciągasz z tej świadomości wnioski i korzyści. Trzymaj się i powodzenia. Pozdrawiam Szymon.
Pozwolę się nie zgodzić z tym, że DDA to nic, że małżonek uruchamia najgorsze cechy. Osoby z syndromem DDA bez terapii czy formacji religijnej są bardzo trudne we współżyciu, mało tego uważają, że mają ciągła rację, bo dążą do zaspokojenia potrzeb z dzieciństwa ,mają skrajne emocje i nigdy nie wiadomo, kiedy będzie burza.
To ogromna krzywda z dzieciństwa, której współmałżonek nie załatwi, może pomóc w uzdrawianiu, ale to DDA winien stanąć w prawdzie i zacząć pracę nad sobą to można coś wtedy osiągnać-a przerzucanie winy na małżonka jest skrajnie głupie.
Podłączam sie do Magdaleny … umiejętność nazywania tych emocji pokazuje mi jak jesteśmy emocjonalnie spokrewnieni. Czytam Cię jak swój pamiętnik prawie ..
Dziękuję Ci za komentarz, Sebastianie. Uczę się wyrażania emocji i uczuć. Tego da się nauczyć, tak sądzę. Na terapii grupowej lubię słuchać opowiadań innych. Niezależnie jakie są dają mi bardzo dużo. Nową perspektywę, poczucie podobnych przeżyć, siłę, nadzieję, smutek… czyli wszystko, czego potrzebuję. Dają mi poczucie, że nie jestem sam. I inni mieli podobnie, choć wolałby, aby nikt nie miał za sobą złych doświadczeń. To częste zdanie DDA na terapiach. Jeśli Ci w jakiś sposób pomagam, to się cieszę. Pozdrawiam Szymon.
Ja też. Bardzo trafny tekst.
Marianno, dzięki za te słowa. Tak, czułem emocje pisząc ten artykuł. Myślę, ze doskonale oddaje tą cechę DDA.
Tyle podobnych cech..naukę porzuciłam też patrząc na to że rodzicom będzie ciężko…jak widać nie jestem wyjątkiem …. życzę dużo sił do dalszego życia…jestem w tym samym wieku,w tym samym dowiedziałam się o DDA i czekam na rozwód… jakbym czytała o sobie…boli…
Ania, podobnych historii, do naszych jest bardzo, bardzo wiele. Ważne żeby się nie poddawać i stawiać dzielnie kroki w lepsze jutro. Bardzo dużo zależy od nas. Zamknijmy przeszłość i kreujmy lepsze życie. Dużo zdrowia i powodzenia. Pozdrawiam Szymon
Pieknie napisane i niesamowite bo… Poczulam sie jakby o mnie pisano♀️mimo iz Ty jestes mezczyzna a ja kobieta ale to „wytrzymywanie za wszelka cene” i ta Twoja sila i bohaterstwo to bardzo mi znane cechy… I czasem nawet jakbys y szukali nieswiadomie tego cierpienia jak narkotyku… Musieli zrobic ogromny wysilek i miec ta wytrzynalosc bo tego potrzebujemy by potem poczuc chwile ulgi i radosci, ale zawsze poprzedzonej napieciem i cierpieniem. Tak jakby proste zycie i z dala od napiecia nie mialo sensu i nie bylo atrakcyjne, choc swiadomie rozumiemy ze to jest toksyczne… Moze tez przyciagamy do siebie ludzi i sytuacje, ktore daja Nam ta adrenaline. .. Ja nauczylam sie juz troche wyciszyc i powoli, dopiero od niedawna, przestac tak sie starac i brac wszystko na swoje barki. Chce zyc normalnie, bez tego bagazu, który nas uksztaltowal W ten sposob… Mnie pomogla joga, medytacje, szukanie nawet przez internet moich „guru”, ktorzy pomagaja rozumiec emocje, relacje, zycie… I ze duzym wysilkiem, praca, byciem swiadomym, mozna pewne „bagaze” zrzucic i nauczuc sie zyc lepiej. Pozdrawiam serdecznie!
Dziękuję Ci Szymonie za ten wpis.Czytam Cię od kilkunastu dni dopiero, a trafiłam przez grupę DDA na fb. Wszystko jest dla mnie do bólu prawdziwego o czym tu napisałeś. Jednak ten ból nie jest juz tak silny. Bo jednak mierzę się z syndromem od około 4 lat. Z pomocą dwóch terapii i 3 różnych terapeutek, daję radę mierzyć się z tym co jest. Mam 28 lat. WIerzę i ciesze się że odpowiednio wcześnie odkryłam ten problem, że moge zawalczyć jeszcze o fajny związek. A niekoniecznie taki gdzie będę poszukiwać wrażeń. I tej magicznej sinusoidy gdzie nie ma constans 🙂
Podziwiam Cię za poszukiwanie własnej drogi i zmiany kierunków. Ja już w okresie późnego gimnazjum, czułam że jestem jakaś inna, że skądś się muszą brać moje problemy ze skupieniem(a jak wiemy, mózg nie pracuje prawie w ogóle w stresie, nielicznym dostarcza stres mobilizacji) i moje zakochiwanie się w niewłasciwych chłopakach.
Dla kogoś w ogóle nie stresującą sytuacją może być zmiana pracy czy branży czy podróż na koniec świata ze znajomym, a dla mnie szczytem zmiany w tym roku jest pójście do kierownika i poproszenie go, a własciwie zapytanie tylko czy jest możliwośc stałej umowy, a nie zlecenia w tej pracy (gdzie spokojnie ze swoimi wynikami powinnam ją dużo wcześniej dostać). Suma sumarum, mam od kwietnia umowę. I widzę i wiem że nie muszę na raz wielkich gór przenosić żeby czuć się spełniona- bo sama zmiana rodzaju umowy jest dla mnie krokiem nie do uwierzenia. Dla mnie, dla osoby która jakoś próbuje budować poczucie własnej wartości.
I tak jak piszesz, nie warto odpuszczać, bo życie znów nam da po dupie 😉 I być dla siebie życzliwym na co dzień i w ekstremalnych sytuacjach. By siebie nie karać a ukochać 🙂
Pozdrawiam!
Witaj Szymon.
Bardzo mnie poruszył twój opis „najgorszej cechy dda”. Uświadomił mi że to, żebyśmy mogli świadomie przeżywać swoje emocje jest nie do przecenienia.
Ta cecha często uwidacznia się w naszych związkach. Jestem już 3 rok po rozwodzie. Niestety, dopiero niedawno zauważyłam że….niewiele mnie on nauczył!! Wybieram ciągle podobnych mężczyzn, powtarzam schemat. Patrzę teraz inaczej na moje małżeństwo. Moim zdaniem jeśli ludzie tkwią w czymś latami, to nigdy dlatego że jedno z nich jest udreczona ofiarą, a drugie katem.Zawsze oboje czerpią z tego korzyści, takie czy inne. Bita żona. Udreczony mąż. Ważne jest żeby to zobaczyć. Istotne jest żeby wziąść odpowiedzialność za swój wkład do sytuacji, bo on był na pewno. Z jakiegoś powodu związałes się z piromanka, masz z nią dzieci, żyłeś latami…Może lubiłes te „pożary”? Może czułes się wtedy lepszy?? Może czułes się „jak w domu”?? Sama próbuje zrozumieć własne schematy. Mój terapeuta- bardzo grzeczny i taktowny wbił mi ostatnio „szpile” – powiedział mi że świadomie wybieram sobie mężczyzn, co do których różnice między nami są nie do pogodzenia. To takie łagodne określenie na to, że wybieram takich, z którymi nie da się żyć. Może to moja wersja bycia w sytuacji „nie do wytrzymania”… powiem Ci z mojego doświadczenia, i innych rozwodnikow, że wiele zmienia się po rozwodzie. Ludzie przestają karmić się nienawiścią do współmałżonka, wytykać jego wady – no bo on takie straszne coś mi robił!!!!! Odzywaja. Odzyskują samych siebie, własne życie. Ja i mój były mąż mamy teraz naprawdę niezle stosunki….Choć to wymagało dużo czasu.
Dziękuję jeszcze raz za Twój artykul. Dużo mi rozjaśnil. Pozdrawiam serdecznie 😉
Dziękuję Ci za obszerny komentarz Paulina. Piszesz prawdę. Moje refleksje każdego dnia są wzbogacane. Uważam, że trafiłem na nieodpowiednią kobietę. To był mój wybór. Cóż. Mądry Polak po szkodzie. Należę do pokojowych ludzi. Nic mnie z „byłą” żoną już nie łączy prócz dzieci. Mam jednak nadzieję, że któregoś dnia zarówno ona jak i ja będziemy mogli mówić sobie pokojowe „Cześć”. Niestety to będzie trudne, gdyż w naszej rodzinie jest podobny przykład i to nie rokuje na takie moje oczekiwania. Życzę jej szczęścia i radości, lecz bez mojego udziału. O tyle mamy dobrze, że możemy sami zadbać o swoją przyszłość. To zależy od nas czy jutro będzie lepsze od dzisiaj. Inwestuje w przyszłość i każdemu chciałbym życzyć świadomości i wytrwałości w postanowieniach. Cel nie jest tak ważny jak droga. Ona daje najwięcej satysfakcji. Jestem w drodze, Ty pewnie też. Pozdrawiam Szymon.
Nie jestem dzieckiem dda ale chorej psychicznie osoby która nie leczy się i przez moje 30 lat życia nie widzi problemu totalnie. Tekst o mnie. Ja sama nie wiem do jakiej grupy mam się zakwalifikować z takimi jak w/w problemy:( nie wiem czy kiedykolwiek uda mi się z tej „emocjonalnej energylandi ” wyjść ale mam nadzieję, ze nie stworze takiego piekla jakie mialam moim dzieciom
Znam tą sinusoidę oj znam niestety… Przykro mi, z powodu Twojej sytuacji. Życzę Ci żeby Twoje serce i dusza doznały uzdrowienia
Paula dzięki. Dam radę.
Niesamowite. Jakże podobna jest moja historia. Aż nieprawdopodobne…jakbym czytała o sobie..Dziękuję…
Tak. To może być niesamowite doświadczenie. Jednak choć jesteśmy tak różni, mieliśmy różne życia…czasem tak wiele nas łączy… Proszę bardzo. Dziękuję za komentarz i przeczytanie artykułu.
Piszesz o mnie. Mam tak samo. Najlepszy artykuł od lat o DDA.
Andrzej. Dziękuję Tobie za te słowa. Bardzo mi pomagają w tworzeniu.
Imponuje mi ze piszesz o tym wszystkim. Tak – mocno się utożsamiam, przeszłam tez kroki i grupę i terapię. Jednak niechętnie się tym dziele tak jak Ty. Ech, to trudne.
W kwestii rozwodu – to był moment ze zacisnęła zęby (po raz kolejny) i zrobiłam wszystko co się dało żeby formalny rozwód był szybki i bezproblemowy.
Grunt powiedzieć, że po 6 latach od rozwodu dokonaliśmy podziału majątku dopiero (ruszanie tego wcześniej powodowałoby duże problemy). Udało się. Z perspektywy ciesze się bo udowodnienie komuś ze to jego wina nie zmniejsza poczucia straty po nieudanym małżeństwie.
Czytając ten wpis mam wrażenie że słucham swojego „mentalnego brata” -kogoś kto doskonale rozumie ten stan ciagłego trwania w skrajnościach. Budujące jest to że na początku swojej drogi z uporaniem się z DDA i DDD mogłam przeczytać coś co powoduje że widzę światełko w tunelu.
Bardzo dziękuję za ten artykuł. Tak jak większość, mogę napisać, że prawie o mnie.. Trudno mi było zaakceptować fakt, że ojciec, wykształcony, inteligenty człowiek pije, bije i na chwilę zmienia się w potwora. Wyszłam za mąż za abstynenta, wierząc że to mnie uchroni przed złem tego świata. Lgnęłam jednak do przemocy, bo ona zapewniała te skrajne emocje. Z jednej strony strach przed mężem, z drugiej dumę, że jestem taką bohaterką, że nikt nie widzi, ani nawet się nie domyśla.. Zebrałam się na odwagę po ponad 20 latach. Najtrudniej było się przyznać. Dużo łatwiej było znosić lęk i upokorzenie.. Teraz, kilka lat później, nadal trudno mi stawiać granice. Biorę na siebie dużo za dużo. Muszę pomagać, wspierać i dawać nadzieję. Jedyna różnica, że zaczynam to widzieć… Tak więc dzięki Ci Szymon, raz jeszcze
Trafiasz w sedno, w punkt, oczywiście kazdy z nas moze mieć nieco inne doświadczenia. Ja podobno jestem, bylam, „mistrzem” w pomaganiu innym, a nie zwazaniu na siebie i swoje emocje. Teraz jestem w punkcie wyjścia i czuję bezsilność o lęk przed przyszłością…
Po burzy wychodzi słońce. „Z punktu wyjścia” jest wiele fajnych dróg do wyboru. Powodzenia.
Może to wydawać się dziwne, ale bardzo zmęczyła mnie Twoja historia. Nie dlatego, że jest nieinteresująca. Po prostu jest bardzo dużo wątków. Opisujesz też sporo rzeczy z dzieciństwa, gdzieś tam próbujesz porównywać się z ojcem, a nawet być lepszym od niego. Dla mnie to zaskakujące, że pamięta się aż tyle szczegółów z przeszłości-np. Ja zbyt wielu sytuacji nie pamiętam i szczerze mogę się tylko domyślać, że to spowodowała moja depresja czy jakieś inne zaburzenia. Ten stan „za wszelką cenę” u ludzi z DDA będzie obecny raczej do końca, bo odpuszczanie jest dla słabych, a perfekcjonisci tak „nie robią”, prawda? I to codzienne noszenie swojego bagażu doświadczeń nie ułatwia sprawy, nawet nie hartuje człowieka lecz go bardziej osłabia.
Znam ten smak. Tak bardzo chciałam by wszyscy dowiedzieli się, jak bardzo zostałam skrzywdzona, tak bardzo chciałam to udowodnić. Jak bardzo to było męczące, wiem tylko ja. Meczylam tez otoczenie, zapominając że każdy ma swoje problemy, dziś tym ludziom którzy to ze mną przeszli jestem wdzięczna i pełna podziwu myślę że na tamten moment tylko tak potrafiłam funkcjonować, nie umiałam odpuścić, szukałam sprawiedliwości, zemsty, potwierdzenia. Dziś mimo, że dalej sprawy się toczą w sądzie, umiem odpuścić, iść na kompromis, wybaczyć, szukać tego co dla mnie najlepsze. Pomogła mi terapia, spotkania z ludźmi, ogólnie praca nad sobą.
Witaj Szymonie , jest mi bardzo ciężko ale to co napisałeś to jest o mnie .
Od jakiegoś czasu szukałam pomocy nie wiedziałam co się ze mną dzieje , a tu proszę DDA .Jestem na początku mojej drogi , twój artykuł bardzo mnie poruszył opisałeś emocje które mną targaja to jest straszne taka huśtawka a najgorsze że mój mąż też jest takim moim zapalnikiem DDA. Idę na terapię to jest dla mnie duży krok na przód .
Pozdrawiam serdecznie i dziękuję