
Nie ma już Ciebie
17/12/2018
Nagrywam podcasty
14/01/2019Świat dziecka jest bardzo prosty. Przez to bywa niesamowicie piękny. Brak wszystkich danych z zewnętrznego świata pozwala małemu człowiekowi mieć czyste i ogromne pragnienia oraz nierzeczywiste marzenia. W głowie dziecka nie ma żadnych ograniczeń oprócz jego własnych, gdyż nie ma ono porównania i żadnej skali. To pozwala mu założyć, że to, czego oczekuje, jest w zasięgu ręki. Kilkulatkowi wydaje się, że wszystko jest możliwe. Może nie od razu widać pożądane efekty, lecz jeśli czegoś bardzo się chce, to wkrótce tak się stanie. Wystarczy mieć marzenie i bardzo tego czegoś chcieć. Zaraz potem coś zrobić. Nawet malutkiego, by to się urzeczywistniło. Miałem tę głęboką wiarę, że zmienię świat. Choć jego drobny wycinek stanie się lepszy właśnie dzięki mnie.
Cały artykuł przeczytasz w 12 minut.
Jako dziecko miałem własne pragnienia. Zarówno dla siebie, jak i takie, które dotyczyły najbliższych mi osób, a z czasem całego świata.
Jako pierwszy pod topór dziecięcej imaginacji poszedł przemysł tytoniowy. Gorąco wierzyłem, że dzięki mnie ludzie przestana palić. Pierwszy miał być tata.
Papierosy
Nienawidziłem papierosów. Z wielu powodów. Przeszkadzał mi ich zapach. Żółte firany, cuchnące ręce. Nieświeży oddech. Nie znosiłem ich również za to, że pali je mój tata, a także ludzie w moim bliższym i dalszym otoczeniu. Za obrzydliwe papierosy tata płacił. Dlatego robiłem różne wyliczenia, aby ojcu otworzyć oczy. Cyfry jednak nie robiły na nim wrażenia. Wiedziałem również, że papierosy niszczą zdrowie. Zarówno palacza, jak i osób w jego pobliżu. Mimo tego, jaki był tata chciałem, aby był zdrowy i my też. I by żył długo. Bo im dłużej byłby na tym świecie, tym dłużej miałbym go dla siebie.
W sumie nienawidziłem papierosów za to, że są. To najlepsze określenie. Z tego powodu pragnąłem uwolnić od nich świat.
Podstawowa walka odbywała się na etapie subtelnej dywersji. Czekałem, aż tata wypali kilka papierosów. Tak, by nie miał rozeznania, ile jeszcze zostało ich w paczce. W miarę możliwości wyciągałem trzy papierosy. Smuciłem się, gdy zabierałem tylko jednego ale i tak lepsze to niż nic. Potem je niszczyłem. Zimą paliłem w piecu. Za każdym razem przyglądałem się jak ogień je pożera i całkowicie niszczy. Rewelacyjny widok. Rozkoszowałem się nim. Poza sezonem grzewczym niszczyłem je różnymi sposobami. Rwałem, skręcałem, ciąłem nożyczkami czy deptałem. Nie wyrzucałem w całości z obawy, że ktoś znajdzie i wypali. Ha ha ha, najbardziej lubiłem po nich skakać i butem wprasowywać w podłoże, tak by nikt z nich nie skorzystał. To sprawiało mi niekwestionowaną satysfakcję. Każdy zniszczony papieros przybliżał mnie to tego, że tata w końcu rzuci palenie. A obiecywał mi to setki razy. Okazji nie brakowało: przestawał na komunie braci, przy okazji przeprowadzki, zmiany pracy, na kolejne urodziny, promocję do następnej klasy itd. Przez wiele lat nic z tym nie zrobił. A ja wciąż je eliminowałem i wierzyłem w swój sukces.
Nie jestem w stanie podać, ile ich tak zniknęło, lecz pewnie trzeba liczyć w tysiącach i dziesiątkach, a może stekach paczek. Odpuściłem sobie, jak byłem już starszy. Chyba pod koniec podstawówki. Zrozumiałem! Nieważne ile ich podbiorę ojcu i tak nabędzie kolejne!
Nigdy o tym tacie nie powiedziałem. Nawet nie wiem, czy mama o tym wie. Uznałem, że bohater nie musi się chwalić. Zrobiłem tyle, ile mogłem. I jestem z tego dumny.
Zwalczałem też niedopałki, gdy widziałem, jak różni ludzie zbierają je z ziemi. Koszy na śmieci raczej w tamtych czasach nie było. A jak były to przepełnione lub zniszczone. Miasta o to nie dbały tak jak to dzieje się obecnie. Palacze wyrzucali je, gdzie popadnie. A biedni ludzie je podnosili i zabierali. Wykorzystywałem każdą okazję, by je zdeptać, no może nie każdą! Prawie każdą.
Miałem też mega kozacki wyczyn przy zwalczaniu tytoniu. Ta historia odbiła się szerokim echem wśród rodziny. A ciocia do dziś mi go wypomina.
Mam rodzinę na wsi. W latach 80-tych w tej okolicy rolnicy żyli z uprawiania tytoniu. Było to nierzadko ich główne źródło dochodu. Na polach, gdzie okiem sięgnąć widać było krzaki tytoniu. Także i moja rodzina tym się trudniła.
Pewnego razu pojechaliśmy na wieś wczesną wiosną, tak mi się wydaje. Były to początki mojej podstawówki. W tamtym okresie byłem bardzo zaangażowany w swój obowiązek ratowania świata od papierosów. Nadarzyła się mimowolnie stosowna okazja.
Interesowało mnie zawsze, co dzieje się na roli. Jak tylko przyjeżdżałem na wieś, biegałem wszędzie i sprawdzałem, co się zmieniło od ostatniej wizyty. Za stodołą natrafiłem na małą szklarnię. Nie kojarzyłem jej wcześniej, więc czym prędzej do niej zajrzałem. Zobaczyłem dziesiątki sadzonek. Wytrawne oko destruktora dojrzało tytoń i… WIELKĄ OKAZJĘ. Niepowtarzalną sposobność, by już w zarodku stłumić i globalnie rozprawić się z papierosami.
Pamiętam to, jak dziś. Chodziłem od jednej sadzonki do drugiej. Nawet coś do nich mówiłem. „A masz”. I już butem stałem na niej. „I ty też, i ty. Macie za swoje”. I już ich nie było. Przyłożyłem się ostro do pracy. Stopniowo ilość sadzonek zaczęła się kurczyć ku mojej wielkiej uciesze. Po chwili nastąpił niewyobrażalny kataklizm. Nawet nie wiem, kiedy i jak, w szklarni, zjawiła się ciocia. Krzyknęła, jakby śmierć zobaczyła. Roztrzęsiona i zdenerwowana do granic możliwości – Wykrzyczała: co robisz? Należałem do śmiałych dzieci. Tych, co mają gotową odpowiedź na wszystkie pytania. Tamtego dnia, ogromnie zaskoczony, nie byłem jednak taki błyskotliwy, jak wypadało. Nie wiedziałem, czy uciekać, czy jakoś się tłumaczyć. Przestraszyłem się bardzo, bardzo mocno. Czułem, że to nie był zwykły żart. Odpowiedziałem nieśmiało coś w stylu „Ratuję ludzi!”. Ciotka coś mówiła albo krzyczała dalej. W tamtym momencie myślałem tylko o tym, jak ocalić skórę i czym prędzej wybiegłem ze szklarni.
Ciocia bez wahania opowiedziała o tym mojej mamie. Obie były blade. Zdenerwowane. Szok gościł na ich twarzach. Wyglądało to naprawdę bardzo nieciekawie. Dotarła do mnie powaga sytuacji.
Nie miałem wyrzutów sumienia po tym, co zrobiłem. Miałem świadomość, że zwalczanie przemysłu tytoniowego wymaga poświęceń i ofiar. Tamtego dnia jawiła się przede mną mroczna perspektywa, że to ja będę pierwszą ofiarą. Zero heroizmu. Masa strachu. Zamiaru zniszczenia całego rozsadu nie zrealizowałem. Na szczęście skończyło się w miarę dobrze. Pozostał na pewno niesmak. Pewnie ja, ciocia i mama tego dnia mieliśmy bardzo złe samopoczucie. Lania nie dostałem, choć atmosfera była gęsta. Mama chyba też nie była zmuszona do rekompensaty. A przynajmniej nic nie wiem na ten temat.
Moja ciocia pojawiła się w samą porę w szklarni. Zdarzyłem zniszczyć i uszkodzić tylko kilka procent sadzonek. Nie chcę nawet myśleć, co by się działo, gdybym zadeptał wszystko. Może byłbym chwilowo dumny, lecz na pewno odczułbym ten wybryk na własnej skórze. Historia ta krąży w rodzinie cały czas, niemal przy każdym spotkaniu ciotka wszystkim to przypomina. Tak pewnie już zostanie.
Wspomniałem już, że przez kilka lat byłem dumny z mojej postawy. To prawda. Niemniej po wielu latach zrozumiałem, że konsekwencje tego niecnego uczynku mogły wyrządzić dużą szkodę mojej rodzinie. Z dużą pewnością wujek, ciocia i kuzynostwo pozostaliby bez odpowiednich zasobów. To mogło mieć także bardzo tragiczne skutki dla mnie. A znając mojego tatę, mogłem liczyć na srogie lanie.
Zdarzenie ze szklarni ostudziło moje zakusy, by działać na szerszą skalę. Potem nie wymyśliłem nic lepszego. Ludzie uprawiali dalej tytoń, a tata wciąż palił papierosy.
Alkohol
Walka z alkoholem nie była taka spektakularna. Toczyła się raczej po cichu, no może z jednym wyjątkiem, o którym przeczytasz w dalszej części.
Wojna z alkoholem odbywała się w skali mikro. Nie miała większego sensu, lecz jako dziecko odnosiłem wrażenie, że robię niezmiernie pożyteczną rzecz. Zacząłem od małych kroków. Po imprezie, gdy zawsze pomagałem mamie albo po innym spotkaniu biegałem i wylewałem resztki z kieliszków. Czasem były puste, a czasem coś tam na dnie zostawało. Uznałem to za bardzo heroiczny wyczyn. Myślałem, że ludzie będą dopijać resztki. A tak raczej nie było. Minęło wiele lat zanim zrozumiałem jak słaby to był zamysł. Nie miałem śmiałości wylewać zawartości kieliszków lub niszczyć całych butelek. To jawiło się jako zbyt śmiałe postępowanie.
Tata wiedział o mojej wrogości do alkoholu i papierosów. Często mu o tym przypominałem. Nawet przeginałem czasami i stawałem się marudny oraz monotonny. Taką miałem metodę. Obrzydzać papierosy i alkohol.
Czasami zdarzały się nieprzewidziane wpadki. Kiedyś poszedłem z tatą na zakupy. Rzadko razem gdzieś chodziliśmy, więc cieszyłem się z tego powodu. Mogłem z nim chwilę pobyć sam na sam i porozmawiać. Duży sklep samoobsługowy znajdował się na końcu ulicy. Kilka minut drogi od naszego mieszkania. W sklepie na półkach stał alkohol. Tata dał mi butelkę wódki i poszedł po inne rzeczy. Włożyłem ją do siatki i udałem się do kasy. Stanąłem w długiej kolejce i po chwili z nudów zacząłem wymachiwać siatką. Niechcący uderzyłem o metalową rurkę i… stało się. Szkło pękło, a drogocenny płyn rozlewał się po podłodze. Naprawdę nie zamierzałem jej zniszczyć w tak prymitywny sposób. Nie wtedy. Nie TAK! Czysty przypadek. Tata usłyszał pękającą butelkę i przybiegł do mnie. Krzyczał na mnie i chciał mnie zbić. Stojący w sklepie ludzie zareagowali i ostudzili jego zapędy. Pozornie upiekło mi się.
Zaliczyłem poważną wtopę i wiedziałem, że jej skutki mogą okazać się brzemienne. I tak się stało. Czułem się głupio. Miałem do siebie żal. Obwiniałem się za brak roztropności. Targały mną mieszane uczucia, bo stało się to całkowicie przypadkowo. Wolałbym rozbić wódkę w sposób bardziej wyszukany, w tajemnicy. Taki miałem styl. W drodze powrotnej, do domu, która wydawała się wiecznością, przeprosiłem tatę, lecz on i tak miał do mnie żal. Tak to odczuwałem. Być może sam sobie to wmówiłem, nie wiem. Wiedział, że mam różne pomysły, by zwalczać papierosy lub alkohol. W każdym razie to sprawiło, iż już więcej nie poszedłem z tatą na zakupy przez wiele lat. Sięgając myślami do dzieciństwa, nie odnajduję w pamięci innych zakupów z tatą. Chodził na nie bardzo rzadko i niechętnie. Kolejne odbyły się wiele lat później, gdy byłem już dorosły.
Praktycznie stronię od alkoholu. Spożywam go sporadycznie, lecz nie jestem typowym abstynentem. Niemniej miałem okres w życiu, gdy nie wypiłem nawet kropli alkoholu, unikałem nawet słodyczy z alkoholem. Taki uparciuch ze mnie!
Nie lubiłem alkoholu, lecz pod koniec podstawówki i na początku liceum wypiłem kilka łyków piwa. Nie chciałem uchodzić za mięczaka wśród kolegów i tak kilka razy dałem się namówić. Piwa i wina spróbowałem z czystej ciekawości. Bardziej dla smaku niż przeżyć. Wódki nie wypiłem do 22 roku życia. Wszystko zmieniło się diametralnie pewnego sylwestra. Prawdopodobnie na przełomie 1991/1992 lub 1992/1993 wraz z grupą kolegów świętowaliśmy nowy rok pod chmurką. Na szybko piliśmy szampana. Poganialiśmy się nawzajem i butelka krążyła z rąk do rąk. W międzyczasie składaliśmy sobie życzenia. W pewnym momencie zakrztusiłem się tym zacnym trunkiem. Koledzy, zamiast mi pomóc – śmiali się. Wtedy powiedziałem, że alkohol zabija i już nie będę więcej pił. W totalnej abstynencji wytrwałem do 21 roku życia, kiedy to postanowiłem spróbować piwa otrzymanego w prezencie.
Kolejna, niecodzienna sytuacja z alkoholem wydarzyła się w trzeciej klasie liceum. Wzbudziłem swoim zachowaniem sensację w klasie na długie lata. Do dziś spotykane koleżanki z klasy przypominają mi o tym. Teraz bym tego nie zrobił. Ongiś byłem młody i szalony…
Koleżanki z licealnej klasy na dzień chłopca zaprosiły nas do kawiarni. Nie pytając mnie o zdanie, zaserwowały mi lody z adwokatem. Lody wyglądały smakowicie, a że jestem łakomczuchem, od razu się zabrałem za konsumpcję. Niestety od razu wyczułem podstęp. Zapytałem, czy lody są z alkoholem. Nieświadome tego, co się wydarzy, przytaknęły. Wstałem, wziąłem pucharek z lodami i ostentacyjnie się przecisnąłem między kolegami i koleżkami. Udałem się do toalety i lody polane adwokatem, rażone bryzą spłukiwanej wody, powędrowały bez oporu do rur kanalizacji. Tak. To była walka z alkoholizmem.
Wróciłem po chwili i cała grupa z przerażeniem obserwowała pusty kryształ po lodach. Równie zaskoczona wydała się nasza wychowawczyni. Pamiętam, jak jedna z koleżanek powiedziała – mogłeś mi to dać. Z chęcią bym je zjadła. Na co spokojnie odrzekłem jej i wszystkim: „Nie pije alkoholu i w mojej obecności nikt go nie będzie spożywał pod żadną postacią. Zwalczam alkohol”. Szczęki położyły się wszystkim na posadzce. Popsułem imprezę. Potem panowało ogólne odrętwienie. Sam milczałem. Dostarczyłem tym ekscesem tematu do rozmów kolegom i koleżankom z klasy i czasem to mi wypominali.
W sumie nigdy im za te lody nie podziękowałem. Nie przeprosiłem. Dziś bym te lody wyciągnął z tego sedesu… z szacunku dla gestu dziewczyn i dla smaku lodów z adwokatem, lecz wtedy… toczyła się walka o uratowanie świata!
Wirus HIV
W podstawówce dowiedziałem się, że ludzkość trapi wirus HIV i AIDS. Za dużo o tej chorobie nie wiedziałem. Tylko tyle, że jest bardzo groźna i dosięga coraz więcej ludzi. Zapomniałem o niej na jakiś czas. Zainteresowałem się tym zagadnieniem ponownie w 1991 roku, po śmierci Freddiego Merkurego. Był to początek liceum i już wtedy moje zainteresowania kierowały się w kierunku biologii i medycy. Chciałem zostać onkologiem. A dodatkowo wirusologiem. Połączenie dwóch dziedzin stawało się dla mnie oczywistością. Wierzyłem, iż przyczynię się do odkrycia szczepionki. Plan jawił się jako bardzo niedorzeczny. Kto jak nie ja?
Co prawda nie wiedziałem jak się do tego zabrać. Nie wiedziałem, że konieczny jest doświadczony zespół, potężny nakład pieniędzy i wiele innych czynników. To mnie nie zniechęcało, bo się nad tym zbytnio nie rozwodziłem. Liczył się tylko cel. Odkryć szczepionkę. Reszta sama jakoś przyjdzie.
Cóż, lekarzem nie zostałem. Nie zostałem mikrobiologiem. Szczepionki też nie odkryłem…
Taki ze mnie dziecięcy uzdrowiciel świata. Postało tylko wspomnienie.
Tata przestał pić alkohol i palić na trzy lata przed śmiercią. To nie ja mu w tym pomogłem. Nie uleczyłem go z tych nałogów. Wygrała z nimi choroba. Coś znacznie silniejszego i skuteczniejszego niż ja. To przez zawał serca i cukrzycę zrezygnował z używek. Jakaż to paranoja i przewrotność losu. Robiłem wszystko, co w mojej mocy by tata nie zachorował, a to choroba stała się moim sprzymierzeńcem. Dziwne i jakże prawdziwe. To marzenie akurat się spełniło.
I może wciąż jestem niepoprawnym marzycielem?
Kolejna próba
Wydawać by się mogło, że czas i doświadczenia wyleczą mnie z wielkich marzeń. Z uzdrawiania świata. A tymczasem znowu wracam do punktu wyjścia. Biorę się za to ponownie. Zaczynam od swojego. On wymaga gruntownej naprawy.
Piszę tego bloga, by radzić sobie z DDA/DDD.
Mam też cichą nadzieję, że pomoże on choć jednej osobie. To odczytam jako duży wkład w poprawę tego świata.
Dla osób chcących mnie wesprzeć jednorazowo kawką zapraszam na https://suppi.pl/szymondobik
2 Comments
Hejka 🙂 Piszesz, że chciałbyś pomóc chociaż jednej osobie, ale możesz pomóc wielu. Poczytaj sobie o promocji bloga, żeby więcej osób mogło dotrzeć do Twoich postów o dda. Jak sam wiesz, jest nas pełno.
Nie znam zadnego innego bloga o dda niż Twój,dobrze że się zdecydowales go założyć Masz juz dużo postów, ludzie potrzebują Twoich treści, promuj je :))
Luss dziękuję za miłe słowa. Motywujące niesamowicie. Cieszy mnie,że doceniasz pożyteczność tego bloga. Taki miałem cel. Pomóc choć jednej osobie. Dziś wiem, że pomogłem wielu osobom, bo dostaje wiele listów. Czasami ludzie piszą na messengerze. I dziękują. Niestety mało komentują na samym blogu, co jest ogólną bolączką w sieci. Niemniej cieszy mnie sam fakt pomagania i nie oczekuję poklasku. Wolę, by ludzie mieli z czytania i obserwacji mnie jakiś własny pożytek.I to mnie najbardziej cieszy, choć mogę o tym nie wiedzieć. Myślę, że będę docierał do coraz szerszego grona. I pomogę kolejnym osobom. To mój cel, moja misa. Zgłębiam tajniki promocji bloga. Uczę się od Mirka Skwarka, Joanny Ceplin i innych. Czas pokaże czy grono odbiorców się poszerzy. Dziękuję za komentarz. Pozdrawiam Szymon.