Dzieciństwo można opisać. Zarówno pozytywnie, jak i negatywnie. Chciałbym dostrzegać tylko same dobre strony. Czasem jakieś przykre przeżycia prowadzą do czegoś lepszego, służą nauce życia. Załóżmy, że się oparzyłeś, dotykając gorącego garnka. To bardzo bolesne doświadczenie. I bardzo potrzebne, bo z dużym prawdopodobieństwem nauczysz się unikać oparzeń. Ciągle powodowanie oparzeń z pewnością stanowi zagrożenie dla życia.
Co z traumatycznymi przeżyciami, które nic nie wnoszą do naszego życia, nie powodują rozwoju i polepszenia jego jakości? Po co one są? No po co? A jest ich wiele. Doświadczyłem ich.
Moje dzieciństwo też mogę opisać, przywołując te dobre chwile, jak i te ciężkie, które znajdziesz na stronach tego bloga. Chcę teraz skupić się na dwóch słowach – czujność i strach, które zafundowali mi rodzice. Są one bardzo istotne, gdyż ich permanentne działanie odcisnęło w moim mózgu swoje piętno. Przez wiele lat nie zwracałem na to uwagi. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo dzieciństwo rzutuje na całe nasze życie. A nawet jeśli wiedziałem to, robiłem wszystko, by takie myślenie oddalić od siebie.
Strach zbudował we mnie tata. To uczucie było częste, lecz nie ciągłe. Gdy nie było taty w pobliżu, strach znikał. Nie myślałem o nim. Nasilał się wówczas gdy tata wypił alkohol lub miał zły dzień, bo go coś zdenerwowało lub ktoś. A zdenerwować go było w miarę łatwo. Czasem złość mijała szybko, a czasem trzymała go długo. Nie koniecznie to my, jego dzieci czy żona byliśmy przyczyną gorszego samopoczucia. Często były zewnętrzne sytuacje lub ludzie. Alkohol sprzyjał szybszej wybuchowości, chociaż nie był warunkiem koniecznym. Bez niego tata też szybko stawał się rozdrażniony. Oczywiście nie każdy jego zły humor kończył się laniem czy domową awanturą. Trudno jednak wskazać jakiś element powtarzalności. Tata pod tym względem wykazywał się brakiem szablonowości. Jednym słowem bywał nieobliczalny! Czasem błahostka wprawiała go w furię, a innym razem coś, co wydawało się ogromnym problemem, przynajmniej w moim odczuciu, uchodziło nam płazem.
Notoryczna czujność wynikała z nieobliczalnego charakteru taty. Z tym że wzmacniała ją we mnie również moja mama. Zrobiła to nieświadomie. Dostrzegłem to dopiero niedawno, analizując dogłębnie źródło mojego DDA/DDD.
Mając za ojca człowieka, który nie radzi sobie z emocjami i czasami okrasza sobie życie alkoholem, trudno się dziwić, iż towarzyszyły mi strach, a czasem nawet przerażenie. Ze strachem nierozłącznie w parze urzędowała wzmożona, wieczna czujność.
Przez wiele lat sądziłem, że to tylko wina taty. Tymczasem mama dała również poważne podwaliny pod te wybujałe baczenie. Zrobiła to bardzo nieświadomie. Kierowały nią instynkty, które wywołał taki sam strach, jaki towarzyszył mi i moim braciom. Mama bardzo bała się ojca i te obawy były uzasadnione, ponieważ tata bił moją mamę. Strach i czujność, które stanowiły codzienność w życiu mamy, automatycznie przelały się na mnie i młodszych braci.
Moje dzieciństwo przypadło na końcówkę lat 70 i głównie lata 80 ubiegłego wieku. To czasy, kiedy bawiliśmy się z kolegami i koleżankami w podchody, w rozgrywki wojenne i gry zespołowe, jak piłka nożna, siatkówka czy badminton. Byłem typowym chłopcem. Lubiłem wyzwania i adrenalinę, które wyzwalały te gry. Mogłem się sprawdzić. Zawsze chciałem być najlepszy. Ot, samczy instynkt!
Mama dała mi bardzo poważne zadanie. Z czasem zawierzyła również braciom. Zadanie wymagało zaangażowania i stanowiło dla mnie nie lada wyzwanie. Zostałem asem zwiadów. Miałem potajemnie wyczuwać i ustalać nastrój taty wracającego do domu. Dobry wywiadowca musi być zawsze czujny. Traktowałem to zadanie niesłychanie poważnie.
Matczyne zlecenia stanowiły priorytet. Wyzwalały z początku adrenalinę. Z czasem nad tym zapanowałem, lecz ta nutka dreszczyku i powagi sytuacji zawsze mi towarzyszyła. Weszło mi to z czasem w nawyk i mama nie musiała mi już nic mówić. Sam wychodziłem z inicjatywą. Troszczyłem się w ten sposób o mamę, braci i siebie.
Z obawy przed tatą, mama wolała wiedzieć, jaki ma humor z wyprzedzeniem. Dlatego wysyłała mnie, abym „wyczuł” nastrój taty. Na wskroś ryzykowne zadanie, lecz misja to misja! Przeważnie działo się tak, gdy długo nie wracał z pracy, a potem z działki. Tata rzadko szedł po pracy do domu. Swoją posiadłość miał tuż przy pracy, więc od razu tam się kierował. Na działkach nie brakowało koneserów trunków. Zawsze jakiś kolega na „100” wstąpił. Rzadko kończyło się na tej ilości, bo smak to smak. A efekt po kilku głębszych bywał różny. Albo był dobry humor, albo go nie było. Imprezki zwykle miały miejsce codziennie, więc i roboty sporo się nazbierało. Zadanie ułatwiała dobra pogoda, bo pod ogród działkowy mogłem podjechać rowerem. Następowała chwila obserwacji, rozpoznania i nasłuchiwania. Potem mogłem działać dalej. Krzyki i wulgaryzmy nie wróżyły dobrze. Zasadniczo wiedziałem też, czy podniesione głosy dobrze rokowały. Czasem wstępowałem na działkę i po kilku zdaniach wiedziałem, czy jest OK, czy nie. Jak głosy brzmiały złowrogo, to raczej nie wchodziłem na działkę. Na początku od razu jeździłem i mówiłem mamie, że tata pije. A mama od razu stawała się nerwowa. W miarę zdobywania doświadczenia nie jechałem od razu z taką nowiną. Nie zamierzałem mamy niepotrzebnie stresować. Upewniałem się dogłębniej.
Z czasem wypracowałem lepsze metody rozpoznania. Obserwowałem zachowanie i chód. Po tym dość precyzyjnie mogłem określić jego stan. W zimę lub grosze pogody nie używałem roweru. Zostawały nogi. Skracałem dystans i polowałem na tatę w okolicach domu. Dzięki doświadczeniu mogłem wysnuć odpowiednie wnioski. Zawiadamiałem, gdy byłem pewien, że może realnie zaistnieć draka.
Bardziej ryzykowne stawało się podchodzenie do taty. Tu liczyło się już tylko doświadczenie i łut szczęścia. W miejscach publicznych ryzyko schodziło do zera. Niemniej jak obstawiałem, że jest dobrze, to podchodziłem i rozmawiałem z nim. Jak miał dobry humor, to jego powrót do domu wróżył spokój. Gdy wyczuwałem lekką irytację, rozładowywałem napięcie. Pomagał jakiś żart, pozytywna wiadomość albo informacja, że dostałem piątkę z jakiegoś przedmiotu. Działało.
Gdy czułem, że jest kiepsko, prędko leciałem do mamy i mówiłem. A ona była gotowa na ewakuację.
Nie miałem pełnego etatu 24h. Czasami traciłem czujność i tata zjawiał się w domu nagle… i czasem się działo… Kilka razy to przeżyłem. Wystarczy na całe życie.
Moja praca w charakterze zwiadowcy nie była przypadkowa. Tak normalnie nie przystałbym na taką robotę. Miało to związek z przeszłością i przykrymi doświadczeniami. Stąd tak poważnie podszedłem do tego zadania.
W pamięci miałem wyraźny obraz mamy uciekającej przed tatą. Liczyłem wówczas z całą pewności mniej niż 10 lat. Mieszkaliśmy na starym mieszkaniu. Mama jakimś trafem dowiedziała się, że tata wraca do domu. Nie wiem, czy wcześniej się pokłócili, czy miała jakieś przeczucie. Był wieczór, bo mama spacerowała już w piżamie. Tak strasznie spanikowała, że zdecydowała się uciec z domu. Przerażenie na jej twarzy mówiło samo za siebie. Stała się jakaś inna. Nieobecna. Zaczęła nerwowo biegać i kazała przekazać ojcu po powrocie, że poszła do koleżanki. Zostawiła mnie i wybiegła. Pobiegła do sąsiadki. Nie zastała jej. Po chwili wróciła i powiedziała, że idzie do kolejnej. Tej też nie zastała. Ponownie wróciła. Jeśli istnieje coś gorszego niż totalne przerażenie, to właśnie wtedy to zobaczyłem. Mama schowała się do szafy. Tata wrócił i poszedł spać. Mama to jakoś przeczekała. Odbyło się bez bicia. Czułem potężną bezradność. Miałem także ogromny żal do ojca, że na to musiałem patrzeć i tego nieprzyjemnego przeżycia doświadczyć.
Podobna sytuacja zdarzyła się już na nowym mieszkaniu. Musiałem mieć co najmniej 12 lat, bo wtedy się przeprowadziliśmy. Któregoś dnia mama znów wpadła w prawdziwą panikę. Nie miała możliwości ucieczki do sąsiadów. Innej możliwości wyjścia poza mieszkanie, także. Schowała się do szafy. A szafa tak się trzęsła. Tak bardzo mocno… Mama i szafa stały się jednością. Obie się trzęsły ze strachu. W pewnym momencie myślałem, że szafa się rozleci. Nie wiem, co mamie siedziało w głowie. Ja byłem prawdziwie wystraszony. Żal mieszał się z rozpaczą i strachem o mamę. Chyba nawet już o siebie się nie martwiłem. Pragnąłem, by tata nic jej nie zrobił. Szafa skrzypiała przeraźliwie, więc tata mógł ją usłyszeć. Wrócił, zapytał złowrogo o mamę i usnął po chwili. Obyło się bez rozlewu krwi.
Tamtego dnia znów chciałem urosnąć. Pragnąłem być już dużym, większym niż ojciec. By się mnie bał i nie ważył się nigdy podnieść już na nas ręki.
Dlatego zostałem zwiadowcą, rycerzem mamy…
Choć nadal się czasem bałem.
Czujny i przerażony to był młody rycerz. Nie dawał jednak znać o swojej słabości, strachu czy bezkresnej bezsilności. Czas go jednak bardzo zahartował.
Myślę, że w takich dramatycznych chwilach, twarze naszej czwórki nie miały wyrazu, znikały. Tudzież stawały się niemal beznamiętne, czarne jak u człowieka na zdjęciu. Oblicze ojca również chowało się za ciemną, złowrogą zasłoną. Natenczas przeistaczaliśmy się w emocjonalne zombie, pozbawiane godności człowieka.
2 Comments
Jakbym czytał o sobie 🙁
Najgorsze, że w wieku 40 lat wyplynely na wierzch depresja i nerwica lękowa.
Takie doświadczenia nie hartują.
Pytanie zadane w samo sedno. PO CO ONE SĄ ?
Moris masz świadomość, a to bardzo ważne, by coś w życiu zmieniać. Każdy z nas ma lub będzie poszukiwał sensu, po co to było? Życzę każdemu, by odnalazł odpowiedź w sobie. Pozdrawiam Szymon.